Artykuły

Pojechała na pogrzeb, wróciła do przeszłości

"Guguły" w reż. Agnieszki Korytkowskiej-Mazur w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Wiolka, już dorosła, jedzie do rodzinnej wsi, właśnie zmarł jej ojciec. I nagle, jak za naciśnięciem guzika, zapętlają się czasy i przestrzenie. Przychodzą widma przeszłości, kobieta znów staje się dzieckiem, potem nastoletnią dziewczyną, dojrzewa. I właśnie o dojrzewaniu opowiada najnowszy spektakl w Teatrze Dramatycznym - "Guguły". Całkiem ciekawie.

Guguły to słowo klucz, oznacza niedojrzałe owoce. Ojciec Wiolki przed swoją przedwczesną śmiercią w wieku zaledwie 50 lat powie: "Dziwnie jest urządzony ten świat. Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, jak nazywają mnie starym, a przecież w środku jestem jak te guguły". I tak jak nostalgicznie brzmi ten cytat, tak nutą taką przesiąknięty jest cały spektakl, choć humoru i surrealizmu też w nim nie brakuje.

Drzwiczki do wspomnień

Na białostocką scenę za sprawą książki Wioletty Grzegorzewskiej "Guguły" wieś przywołują reżyserka Agnieszka Korytkowska-Mazur, czwórka aktorów i grupa Transkapela, która w spektaklu na różnych instrumentach gra na żywo. Pięknie gra. Wielopłaszczyznowa intensywna muzyka, ilustrująca stany emocjonalne bohaterów, czasem trochę przewrotna, to duża wartość spektaklu, zresztą podobnie jak scenografia Jacka Malinowskiego.

Oto widzowie usadzeni są na scenie, z dwóch stron, na piętrowych siedziskach, prawie wpasowani w przestrzeń, w której rozgrywają się historie bohaterów. To pozorowane wnętrze domu - meblościanka, gumiaki, klęcznik, święte obrazki, balia do prania, gdzieniegdzie kostki słomy, tzw. ciuki. Ale że wspomnienie głównej bohaterki co chwila przywołuje z przeszłości nowe postaci, nowe miejsca, to i ta scenografia zdaje się "odmykać" kolejne drzwiczki. Sceny rozgrywają się na wielu poziomach - na parterze, na antresoli, w warsztacie ojca, gdzie preparuje zwierzaki, na ławce, na której zasiadają mieszkańcy wioski... Oto wieś Hektary sprzed kilku dekad, wieś peerelowska, żyjąca swoim rytmem, plotkami, wizytami ubeków, wizytą papieża. Wieś z przeszłości, zawieszona gdzieś w próżni, we wspomnieniach bohaterki, które wracają jak fala. Tylko momentami przypomina konopielkowe Taplary, generalnie to jednak osada z trochę późniejszych czasów, bardziej nowoczesna, choć w sytuacjach awaryjnych nadal sięgająca po zabobon.

Wąchanie kleju i surrealizm

Pod względem inscenizacyjnym przeniesienie klimatu książki na scenę wypada nieźle. To zazębiające się sceny, niczym kostki domina - zaczynają się w pociągu, którym do rodzinnej wsi jedzie główna bohaterka (znakomita Katarzyna Siergiej). Wiolka przysiada się do widzów, zaczepia ich, jak to w pociągu, oznajmia, gdzie jedzie, buzia jej się nie zamyka, wspomina ojca, dziadka, matkę... I nagle teraźniejszość zostaje za nią, nic o niej wiemy, liczy się przeszłość. Opowieść się toczy, czasem wartko, czasem topornie, od sceny do sceny.

Twórcy tworzą tę tkankę wspomnień dość nastrojowo, ale na szczęście bez taniego sentymentalizmu. Jeszcze przed chwilą byliśmy w pociągu, już Wiolka myje podłogę jako nastoletnia dziewczyna, za chwilę kłóci się z Gienkiem kombajnistą, rozmawia z panią Stasikową - krawcową, przypomina sobie pierwszą miłość, sekrety, rwanie papierówek, pierwsze inicjacje - czy na poziomie seksualnym, gdy zobaczyła przez okno nagość sąsiadki, czy narkotyczne, gdy wraz z chłopakiem wąchała klej.

To nie jest statyczna pierwszoosobowa opowieść o tym, co się kiedyś wydarzyło. To sceny rozgrywane w duetach, tercetach, aktorskich kwartetach.

Kolejna trójka aktorów przeistacza się w różne postaci zapełniające Hektary - szczególnie Mateusz Witczuk wiedzie tu prym. Jest i wiejskim pijakiem obmacującym dziewczyny, i cynicznym ubekiem, który przepytuje Wiolkę na okoliczność nieprawomyślnego rysunku, który sporządziła, i wiejskim jąkałą snującym surrealistyczne, prawie że montypythonowskie historie, i spotkanym na dworcu dziwnym osobnikiem z psychicznymi obciążeniami. Właściwie każda z tych postaci zagrana jest pełnokrwiście.

Rysiek, no wstań!

Wiarygodnie wypadają też Jolanta Borowska (matka) i Sławomir Popławski (ojciec). Choć tak jak cały spektakl przybiera różne oblicza: nostalgiczne, cepeliowe, absurdalne, transowe, humorystyczne - tak i aktorskie kreacje mają różne wymiary. Czy to zabieg zamierzony, czy to kwestia premierowej wersji - postaci rodziców sprawiają wrażenie, jakby były za mgłą. Jakby zeszły z zakurzonych fotografii, jakby od świata realnego dzieliła je mocna linia. To nie zarzut, w gruncie rzeczy ten spektakl to jak uruchamianie projektora z rwącą się kliszą z rodzinnej przeszłości.

Postaci rodziców - zarówno w opowieści Wiolki, jak i w kreacjach aktorskich - kreślone są z czułością, jak portrety wrażliwych dziwaków, mających swoje przywary, fobie, lęki. Niby zanurzeni są w katolicyzmie, ale w pogaństwie również. Matka wierzy, że gdy przychodzi burza, to kara za zabicie pająka, a dziecku na wszelki wypadek warto zawiązać na przegubie czerwoną wstążeczkę, by odegnać złe uroki.

"Guguły" to nie tylko opowieść o zanurzeniu się w przeszłość, ale też o świadomości przemijania, odchodzenia, niezgodzie na nie. Wstrząśnięta matka najpierw opowiada, jak ojciec przestał nakładać przyciasny ulubiony sweter, przestał wyprawiać zwierzęta, dokarmiać pszczoły, czernić wąsy. A potem przyszedł moment, w którym powiedziała: "Rysiek, no wstań!". Ale jej prośba nie została spełniona.

***

"Guguły" w Teatrze Dramatycznym - najbliższe spektakle: sobota-niedziela (6-7 grudnia), godz. 17, spektakl trwa około 70 minut.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji