Kali i jego broda
Świeżo wydaną w "Czytelniku" książeczką Edwarda Csató "O Prometeuszu i ciuchach" otwiera felieton "Do młodego", który chce być krytykiem. Co za dziwny wybór zawodu! - krzywi się autor. I co za dziwaczny zawód! Krytykiem teatralnym można zostać z łatwością - wystarczy trochę kultury. Być krytykiem teatralnym jest niezmiernie trudno - nigdy za dużo wiedzy, znawstwa i fachowości. Jest to zawód szacowny, którego żyjący wykonawcy nie są szanowani. Krytyk pisząc o "obiektywnym" wyniku przedstawienia, a nie o pracy jego poszczególnych twórców, nigdy nie będzie przez teatr ceniony. Chcąc zaś pisać "teatralnie", musi poznać teatr od środka i trafi wtedy na chaos poglądów, panujących po tamtej stronie rampy. Przyjdzie mu więc w końcu pogodzić się z tym, że niewielu znajdzie sprzymierzeńców swoich myśli, że nie potrafi przewidzieć, kiedy i gdzie znajdzie odpowiedź na pytania, jakie go oblegają" - za jedyne usprawiedliwienie tego dziwacznego zawodu potrafiąc wymienić tylko oczarowanie kapryśną atmosferą teatru.
Co to liryczne wyznanie ma znaczyć? Nie przypuszczam, aby umieszczenie tego właśnie felietonu na miejscu honorowym było rzeczą przypadku, albo nie zadecydowała o tym zasada szukania efektownego "Auftaktu". Dużo bardziej prawdopodobne wydaje się podejrzenie, że w tych słowach, pełnych zwątpienia i zastrzeżeń co do powszechnych praktyk recenzenckich, autor chciałby kazać szukać klucza do całej książeczki. Ledwośmy to pomyśleli, a już to potwierdza - umieszczony dla zachowania symetrii na końcu zbioru - inny felieton, "Jęk i oferta", powracający do tego samego tematu: zawód recenzenta teatralnego w swej obecnej formie jest bezsensowny. I oto zachęcony tą podwójną porcją kokieteryjnego mrugania okiem, czytelnik przygląda się już z dużo większą sympatią autorowi-krytykowi, który był łaskaw najpierw zwątpić, a potem - zabrać się do pisania. Niby że mimo wszystko sam ma odwagę. A potem czytelnik się zastanawia, czy rzeczywiście w tej klamrze spinającej książkę ma prawo doszukiwać się głębszej myśli; czy zasada kompozycyjna może być kluczem ułatwiającym lekturę całości.
Zamieszczone tu felietony, drukowane pierwotnie w Teatrze w latach 1955-1957, to - jeżeli przymierzyć je do obowiązujących stereotypów - trochę dziwne felietony. Ostrzeganie przed krytyką teatralną zdać się więc może u Csató próbą usprawiedliwienia własnej praktyki: nie ma w nich tym razem nic o konkretnych spektaklach, niewiele jest w nich tzw. krytyk "ad personam", sporadycznie zdarzają się bezpośrednie odwołania do wydarzeń rejestrowanych w bilansach sezonu. Trudno więc nazwać te felietony krytyką teatralną w potocznym znaczeniu tego słowa. Raczej krytyką teatru, jak oddzielił kiedyś jedno od drugiego Wiktor Brumer. U ich podstaw leży oczywiście solidna znajomość konkretnych, powiedzmy - warsztatowych spraw poszczególnych przedstawień; wydaje się jednak, że są one przede wszystkim próbą strząśnięcia z siebie przyzwyczajeń profesjonalnych i spojrzenia na teatr z pewnej perspektywy, co - w mniejszym stopniu oczywiście - zawsze było cechą Csató-krytyka.
Ale nie można przecież tej zasady generalizować. Zresztą sam Csató zaprotestowałby przeciwko wyłączności tego typu publikacji, obruszyłby się, gdyby przypisać mu podobne intencje. Pewnie, zagrzebanie się po uszy w potoku spraw codziennych, codzienne ślęczenie nad dopiero co obejrzanym przedstawieniem, widzenie teatru zawsze poprzez jeden, dwa właśnie opisywane spektakle, powtarzanie całymi latami zrutynizowanych czynności, klepanie mechanicznych stereotypów - wszystko to staje się z biegiem czasu dla krytyka powodem jakiegoś stępienia uwagi. Kto jednak mówi, żeby tego zaniechać? Zrezygnować z najważniejszego i chyba także najpiękniejszego zadania dla piszącego o teatrze?
Wątpliwości rosną. Tej jednej sprawie nie można poświęcać całej książki. Na jednym paradoksie nie można oprzeć konstrukcji zbioru felietonów, nawet jeżeli uznać je rzeczywiście za tzw. lżejszy kaliber. Coś nam tu pachnie mniej lub bardziej świadomą mistyfikacją; nie wiadomo jeszcze, czy to pułapka zastawiona przez autora, czy skutki przekomponowania, w które autor sarn się zaplątał. W każdym razie zawędrowaliśmy chyba, za poduszczeniem autora, na fałszywy trop, biorąc kokieterię za wyznanie sformułowane z całą powagą. Ale zostawmy to na razie, bo oto inny, ważniejszy punkt zaczepienia: daty.
Felietony te powstawały w okresie od wiosny 1955 do wiosny 1957 roku - w okresie "burzy i naporu" w naszym życiu teatralnym i w ogóle kulturalnym. Podpisywał je Csató pseudonimem Kali; pamiętam, rozszyfrowanie pseudonimu nie było zbyt trudne. Csató i Kali mieli ze sobą wiele wspólnego, choć musiały tam być i subtelne różnice, skoro - jeżeli wierzyć prywatnemu wyznaniu autora - najbliższa jego rodzina przyjmowała za dobrą monetę pogłoski, że ten Kali to nieśmiały młody człowiek z brodą. Tak, różnice były na pewno; ot, choćby owa broda. Nie był to w ostatecznym rachunku czczy wymysł - raczej znak umowny. Brody noszono podówczas nie tyle dla szyku, ile dla ostentacji, dla zamanifestowania pewnej postawy "przeciw" i, rzadziej, "za". Nie wiem - i nie mam podstaw do snucia domysłów - czy Csató odczuwał również potrzebę "manifestowania brodą", czy i on uczestniczył wewnętrznie w owym nieco ekshibicjonistycznym obrzędzie darcia szat. Chyba nie. Sam nawet pisywał o tym z przekąsem i dezaprobatą.
Niemniej, felietony Kali, jako nieodrodne dziecko tamtych czasów, mają także swoją "brodę". Są także manifestacją. Tyle, że manifestacją szczególnego rodzaju. Przeciwko urzędniczemu kierowaniu sztuką i przeciwko małpowaniu Zachodu, przeciwko biurokratycznemu modelowi tradycji narodowej i przeciwko równie mechanicznemu przeflancowywaniu innego wzorca, przeciwko dopatrywaniu się na każdym kroku "dzieła szatana" i przeciwko wzorom moralności burżuazyjnej, przeciwko programom artystycznym i przeciwko bezhołowiu w kulturze, przeciwko zbyt wąskiemu i przeciwko zbyt szerokiemu rozumieniu "nowoczesności". Za polityką kulturalną i za zniesieniem kierowniczej roli urzędnika, za wyrozumiałością, i za jednoznacznością. Dziwnie niezdecydowane są te hasła - powiecie. Czyżby? Hasła na miarę swoich czasów. Manifestowanie na rzecz rozsądku, umiaru, odwagi spojrzenia sobie w oczy. A to, w ojczyźnie naszej, nie jest takie łatwe.
Mówiąc zwięźle, manifestowanie to było próbą dyskutowania z różnymi sądami obiegowymi pojawiającymi się w środowiskach teatralnych, literackich, dziennikarskich, z typowo "kawiarnianymi" postawami, z bałamutnymi snobizmami i niemniej niebezpiecznymi przesądami. W intencji swej zbliżone do różnych artykułów wstępnych, wiernie na ogół oddające aktualną temperaturę nastrojów - i próbujące temperaturę tę odpowiednio regulować - felietony te jednak mają o wiele skromniejsze zapędy do "reprezentowania": są wyrazem osobistych poglądów autora, naprawdę osobistych - i bez pomocy wyroku. Przy przejściowym braku jednoznacznej polityki kulturalnej, Kali próbował oprzeć analizę zjawisk w dziedzinie kultury po prostu na zdrowym rozsądku.
Popatrzmy. Oto felieton O Buonarrottim, orkiestrze i sztabie. Papież Paweł IV zamówił u Michała Anioła fresk przedstawiający Sąd Ostateczny. To jest popieranie sztuki i kierowanie sztuką. Jeden z jego następców kazał nagość przyodziać. To jest komenderowanie sztuką. Michał Anioł cieszyłby się zapewne, gdyby zaniechano zamalowywania obrazów; i choć tak się nie stało, nie zrezygnował przecież z twórczości. Kali rozumie jedno i drugie; w jednym wszakże wypadku miałby pretensję do artysty: "gdyby zamiast malować i rzeźbić, zajął się rozprawianiem o wolności w sztuce. I tego samego nie mogę dzisiaj wybaczyć niektórym naszym artystom." Zaraz potem następuje druga przypowieść o orkiestrze wojskowej i sztabie, czyli o pozycji i roli artysty.
Oto felieton O socrealistycznym nowatorstwie. Rozmowa o tradycji, wybrzydzanie się na tradycję. Cóż to jednak za tradycja - w literaturze, malarstwie, architekturze - wymyślona w pocie czoła, pracowicie odkurzana, wyszukiwana w odległych, dawnych epokach? Przecież nowatorstwo polega właśnie na nawiązywaniu do epok dawniejszych, nie do swoich bezpośrednich poprzedników. Kolumny empire'u czy pilastry renesansu to we współczesnej architekturze nie jakieś naturalne kontynuowanie tradycji, ale nowatorstwo, tyle że rozpowszechniane pod przymusem. Czy jednak przez sam fakt przymusu nowatorstwo staje się tradycją? Wyzwoliliśmy się spod przymusu socrealistycznego nowatorstwa, nie socrealistycznego tradycjonalizmu! Zresztą obojętne spod czego; ważne, żeśmy się wyzwolili. A o tradycji lepiej nie mówić źle.
Oto felieton Obrona mętniactwa. Jakby dialog wewnętrzny z postawą rygorysty, domagającego się ścisłego ustalenia znaczenia poszczególnych terminów z dziedziny estetyki, ukręcenia głowy pieniącemu się wszędzie mętniactwu. Rygorysta jest zdania, że w naszym życiu kulturalnym należy przede wszystkim dążyć do jasnego, klasycznego rozumienia terminów, do przywrócenia używanym pojęciom jednoznacznego sensu. Czy Picasso jest realistą? Czy dramaturgia Brechta to sztuka realizmu socjalistycznego? Czy realizm socjalistyczny to styl, czy metoda? Precz z chaosem, niech żyje jednoznaczność! Ale przecież, wybierając między jasnością a chaosem, wybiera się między "kontynuowaniem" a "tworzeniem". Przecież nowe myśli rzadko rodzą się w gotowym, precyzyjnym kształcie. "Co z tego, że określiwszy tradycyjnie i ściśle słowo realizm, odrzucimy poza jego obręb dzieła Picassa, jeśli to nam przeszkodzi w zrozumieniu funkcji, jaką one spełniają w rodzącym się świecie?" Wybierz już lepiej owo "mętniactwo", będziesz może początkowo błądził w ciemnościach, ale potem nie oddasz już tych ciemności za "jałową, wyglansowaną jasność dawnej definicji realizmu" Rygoryści potrafią ukształcić, nadać formy myślom, ale cóż mieliby do roboty, "gdyby im żarliwi mętniacy nie dostarczyli materiału?"
Wymieniłem tutaj na chybił-trafił trzy felietony, próbując zasygnalizować poruszane w nich sprawy. Wybór był przypadkowy; z równym powodzeniem mógłbym wskazać inne. Zakres bowiem tematyki obejmuje sprawy od interpretacji Snu nocy letniej począwszy, a na próbie ustalenia roli teatru we współczesnym społeczeństwie skończywszy. Możemy sobie jednak darować wdawanie się w skrupulatne wyliczanie poruszanych spraw i tematów. Bowiem o wadze tych felietonów decyduje dziś raczej ich historyczność, współbrzmienie z czasami, które je wydały, zachowany w nich ślad sporów, igraszek i dramatów tamtych miesięcy. Bo cóż, technika pisarska - istotna dla charakterystycznego wzbogacenia warsztatu krytycznego - wydaje się dla dzisiejszego czytelnika rzeczą drugorzędną. Najmocniej kiedyś brzmiące motywy w pewien sposób już się zestarzały - zresztą trudno doszukiwać się w doraźnie pisanych felietonach omawiających za każdym razem aktualne "kiedyś" sprawy, propozycji wiecznotrwałych. Zostaje więc "broda" - czytanie książki jako dokumentu historycznego w którym - w miarę wiernie - zarejestrowane zostały sprawy i spory okresu "burzy i naporu" w teatrze. Csató opisał to wszystko In statu nascendi, przekazując nam w ten sposób rzecz po latach już nieuchwytną: nastrój, otoczkę emocjonalną. Jak ważne to jest dla tego dziwacznego okresu, kiedy problem grania w peruce czy bez, używania mankietów czy też ich nieużywania, był problemem politycznym, nie trzeba chyba wyjaśniać.
Większość tych felietonów można czytać, sądzę, trochę jak osobisty pamiętnik autora. Miesza się w nim wyznanie personalne z utrzymanym w bardziej wojowniczym i buńczucznym tonie strofowaniem "środowiska" ulegającego regularnie coraz nowym owczym pędom, by przejść dalej w pełne zatroskania rozważania o drogach współczesnej sztuki, w których pobrzmiewają dla odmiany nuty własnych zwątpień i odkryć. Echa pryncypialnych dyskusji, zamaskowanych "życiową", doraźną problematyką, elementy autobiografii, historyzm w postaci czystej... Pisane były przecież te felietony w okresie przełomowym - przez krytyka, który się również "przełamywał", miały i mogły mieć charakter zupełnie szczerych wyznań, spisane zostały wreszcie nie tylko na "czucie i wiarę", ale i z "mędrca szkiełkiem". Złożyła się w ten sposób na naszych oczach bezpretensjonalna książka, świadectwo błądzenia umysłów szukających. Książka tym bardziej ciekawa, że wyprana z ekstremistycznej autorytatywności, wolna od częstej w podobnych okolicznościach nerwowości, histerii.
I wszystko byłoby w porządku, wszystko byłoby piękne, gdyby zbiór "O Prometeuszu i ciuchach" zachował istotnie pierwotny charakter pozycji, jakie się nań złożyły, gdyby nie owa myląca zasada kompozycyjna. Niestety. To co stanowi niewątpliwy walor pisarstwa Csató zagubiło się w książce wydanej w "Czytelniku". Główna bowiem wartość felietonów Kali to - dla mnie przynajmniej - danie świadectwa atmosferze i problemom lat 1955-1957.
Zaprezentowany nam zbiór proponuje zamiast tego "kompozycję" felietonów, które uległy tu generalnemu szatkowaniu, łączeniu i mieszaniu. Zamiast chronologii ofiarowano czytelnikowi jakieś działy. Książka "O Prometeuszu i ciuchach" składa się w wersji "Czytelnikowskiej" z czterech jakby rozdziałów szeregujących materiał wedle grup "tematycznych" (?), z których jedna dotyczy, zdaje się, polityki kulturalnej, druga - chyba teatru "tradycyjnego" i "nowatorskiego", zaś dwie pozostałe - nie, nie potrafiłem mimo najlepszych chęci ustalić zasady kwalifikacyjnej dwóch ostatnich grup. Nie lada zręczności wymagało wprowadzenie tego podziału; recenzentowi zabrakło prestidigitatorskiej sprawności w jego odczytaniu. Kto to wymyślił?
Gwoli uzupełnienia informacji dodam więc tylko, że z pierwotnej ilości 48 felietonów Kali, przedrukował Csató w książce 35; cztery pierwsze ukazały się już wcześniej pod wspólnym tytułem W sprawie proporcji w dawnym zbiorze Dwie strony rampy; zostało dla różnych powodów opuszczonych - brak mi tu najbardziej rzeczy O naśladowaniu, koronującej chyba najważniejszy cykl rozważań. Tom uzupełniają za to cztery większe artykuły: Z festiwalu paryskiego, Polemika z dygresjami, Na przyjazd teatru wiedeńskiego i Paradoksy Shawa - dobrze wkomponowane w nastrój całości, choć skłócone formalnie z czystą linią poetyki felietonowej Kali. Całość kończy (też nie podpisany w swoim czasie tym pseudonimem) Jęk i oferta, datowany z 1958 r.