Artykuły

House of images

"Thermidor" w reż. Pawła Wodzińskiego w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

Wystawienie "Thermidora" jest zadaniem karkołomnym. Ostatnia część trylogii o rewolucji francuskiej ma bowiem wybitnie niesceniczny charakter. Lwią część tekstu stanowią spory światopoglądowe członków Komitetu Ocalenia Publicznego. Chociaż i w tym zabiegu jest pewna metoda, nie można zapominać o jednym: Przybyszewska nie zdążyła ukończyć "Thermidora". Rozmowa Robespierre'a i Saint Justa urywa się nagle w drugim akcie.

Mamy do czynienia z niepełnym tekstem, w którym znajdują się zarówno wciągające tyrady, jak i zwykły bełkot. Paweł Wodziński naprawdę wysoko zawiesił sobie poprzeczkę. Jest rzecz, za którą z góry należy mu się uznanie. Reżyser nie próbuje nawet kopiować pomysłu "Sprawy Dantona" Łysaka, która dla lokalnej widowni będzie już chyba zawsze punktem odniesienia w czytaniu Przybyszewskiej. Porównania będą nasuwać się same? Trzeba pamiętać, że "Thermidor" i "Sprawa" to dwie zupełnie inne konwencje dramatyczne.

Zdaje się jednak, że najnowsza premiera TPB nie ma szans powtórzyć sukcesu przedstawienia Łysaka. Przedstawienie Wodzińskiego opiera się niemal wyłącznie na dialogu. Warunkiem powodzenia teatru słowa są długie próby z aktorami, które polegają na szukaniu różnych sposobów interpretacji tekstu na scenie. Tymczasem "Thermidor" jest pod tym względem po prostu niedopracowany. Większość zespołu została puszczona na głęboką wodę, nie dostała przy okazji żadnej maski tlenowej. Owszem, aktorzy nauczyli się niełatwego tekstu. Ale gubią się i miotają, ograniczając się przeważnie do jego recytacji. Czy na pewno wiedzieli, co mają grać? Na pokazie premierowym odczuwało się napięcie, któremu nie podołał Mirosław Guzowski. Jako Billaud przejęzyczył się osiem razy (według siedzącej obok koleżanki aż dziesięciokrotnie).

Marcin Zawodziński (Vilate) próbuje wykreować postać zblazowanego dandysa, który jedynie markuje poczucie dziennikarskiego zaangażowania. Jego pamflet na Robespierre'a jest jedynie elementem politycznej zagrywki. Rzecz w tym, że Zawodziński popada później w swoją manierę. Od próby kreacji do pogubienia się przechodzi także Paweł L. Gilewski. Barere wchodzi jako pewny siebie kowboj, wkrótce opada z niego maska buty. Podobnie Gilewski nagle przestaje wiedzieć, co ma grać. Saint-Justa w interpretacji Piotra Wawra juniora wolę przemilczeć. Ale skoro już zacząłem Panie Piotrze - noszenie przez bohatera zimnej maski nie oznacza, że w ogóle on nie gra. Poza tym nie było widać w Saint-Juście śladu fascynacji Robespierre'em ani nienawiści do "Nieprzekupnego". Przybyszewska mocno przecież uwydatniała obie te emocje.

Zaskakuje natomiast Grzegorz Artman jako Maxime. Aktor odchodzi od tradycji pokazywania Robespierre'a jako schorowanego psychopaty. Jego postać zaskakuje witalnością. Swoje tyrady przerywa jednak zadyszką, która wygląda na specjalnie zaznaczoną przez aktora. To daje nam ciekawe spojrzenie na sylwetkę "Nieprzekupnego". Robespierre ożywiał się w swoich przemówieniach, według relacji z epoki "urastał" wtedy nagle mimo swojej drobnej postury. Bronił przy tym wizerunku wielkiego obrońcy Republiki. Zza tej kreacji wydzierało jednak fizyczne zmęczenie i niszcząca choroba. Gdy Artman wypowiada obłąkańczy monolog o Kapitale, wpada w swego rodzaju trans. Tak jakby już nic nie było poza ideą w życiu Robespierre'a.

Ten trop naprowadza nas na pierwotny zamysł Wodzińskiego. W bydgoskim "Thermidorze" najwymowniejsza jest przestrzeń. Widownia dużej sceny TPB pozostaje pusta. Opuszczone krzesełka wyobrażają Konwent. Do parlamentu przemawiają poszczególni członkowie Komitetu. Świetnie obrazuje to absurd demokracji - co z tego, że każdy poseł ma głos, skoro i tak zagłosuje wedle wytycznych politycznego lidera? Konwent istnieje, ale równie dobrze mogłoby go nie być. Za sznurki pociągają jednostki. A spróbuj się sprzeciwić - "Liberte, Egalite, Fraternite ou la mort". Takie hasło widnieje na tekturze oddzielającej pustą widownię od sceny.

"Prawdziwa" publiczność wchodzi - i to dosłownie - za kulisy polityki. Siedzimy na stelażach ustawionych na samej scenie. Rozmieszczenie poszczególnych dekoracji (okrągły stół, budka) przypomina wystrój studia telewizyjnego. Oglądamy podwójny spektakl - tak teatralny, jak medialny. Wszechobecne ekrany i kamery budują poczucie ciągłej obserwacji, gry. Emblematyczne jest zachowanie Marcina Zawodzińskiego w jednej ze scen - najpierw ustawia na siebie oko kamery. Gdy już wie, że jest w polu widzenia, jako Vilate rozpoczyna swoją tyradę. Gdy członkowie Komitetu spiskują, co jakiś czas opadają zawieszone dotychczas w górze reflektory. Panowie krygują się wtedy, zakładając znowu maski zwolenników Robespierre'a.

Podejście do członków Komitetu jest tutaj w ogóle ironiczne. Bydgoski "Thermidor" pokazuje nam konformistów, którzy są zależni od decyzji jednego człowieka. Gdy przybywa Artman, wyrzuca współpracowników ze swoich miejsc przy "okrągłym stole". Tyle pozostało z postulatu równości głosów - mówi Wodziński. Powstaje błędne koło. Członkowie Komitetu przypominają szczury, które nie chcą uciekać z tonącego okrętu. Nie robią tego tylko dlatego, że boją się utonięcia. Spektakl Wodzińskiego kojarzy mi się trochę z "Chciwością" J.C. Chandora. Obraz amerykańskiej finansjery tuż przed krachem w 2008 roku przypomina sytuację postaci "Thermidora". Nie można do końca ukrywać klęski, która wyjdzie na jaw prędzej czy później.

Konflikt fikcji i prawdy obrazuje świetnie finałowa sekwencja. Saint-Just wygłasza przemowę w Konwencie, mówi o konieczności utrzymania rewolucji. W tym samym czasie Robespierre opowiada, dlaczego próbował doprowadzić do klęski francuskich wojsk (chęć ponownego wzbudzenia społecznego ognia). Głosy aktorów nakładają się na siebie, podobnie jak ich wizerunki na ekranach. W pewnym momencie jedna z kamer opada prosto na twarz Artmana. Równocześnie na fizjonomii Robespierre'a widać cień urządzenia. Ludzie uwikłani w politykę będą zawsze naznaczeni piętnem autokreacji, udawania, dostosowania się do medialnych wymagań. Bohaterowie "Thermidora" doskonale wiedzą, że bez spojrzeń innych po prostu nie istnieją.

Oprawa muzyczna próbuje być rodzajem komentarza do akcji. Tylko że songi puszczane z iPhone'a Jakuba Ulewicza (Fouche) nie mają bezpośredniego związku z przedstawieniem. Co ma wspólnego Joe Hill (pojawia się słynna ballada) z Komitetem Ocalenia Publicznego? "Which side are you on" Billy'ego Bragga jest piosenką, która sytuację ludu francuskiego ma zrównać z losem amerykańskich robotników. Ale są to jednak dwa różne światy. Rozumiem, że Wodziński robi aluzje do monologu Robespierre'a o Kapitale. Ale odniesienia do "złego, brzydkiego kapitalizmu" nie pasują do Przybyszewskiej. Reżyser stara się do gotowej interpretacji dokleić własne skojarzenia. Bezskutecznie.

Mam problem z tym przedstawieniem. Z jednej strony pojawiają się ciekawe rozwiązania scenograficzne, które tworzą całe pokłady znaczeń. Dobrym zabiegiem było zamknięcie "Thermidora" w kameralnej przestrzeni. W końcu oskarżenia o brak intymności padały wobec słynnej inscenizacji Krasowskiego z roku 1971, kiedy zagrano dla dużej widowni. Z drugiej strony kompletnie zaniedbano pracę z aktorami. Zastanawiam się, czy wina leży po stronie samych grających, którzy nie potrafili pracować z tekstem? A może to kwestia ograniczeń samego dramatu, który nie pozostawia dużo miejsca na własną interpretację? Winne są chyba jednak obie strony. Poczucie rozdwojenia towarzyszy także widzowi. Za dużo tutaj chaosu i niedociągnięć. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji