Poławiacze pereł ożyli w Poznaniu
Współcześni miłośnicy muzyki nie zdają sobie na ogół sprawy z tego, jak ogromną popularnością cieszyły się ongiś niektóre arie operowe; można powiedzieć, że pełniły one w ówczesnym społeczeństwie co najmniej taką rolę, jak w bliższych nam czasach przeboje Beatlesów, czy Elvisa Presleya - oczywiście na miarę siły i zasięgu ówczesnych środków przekazu. Rozbrzmiewały tedy z prymitywnych jeszcze gramofonów, pojawiały się w repertuarze kawiarnianych orkiestr jak też... wędrownych kataryniarzy, śpiewano je i nucono po amatorsku przy najróżniejszych okazjach.
Pośród owych "szlagierów" operowej muzyki z pewnością największą sławę zyskały dwa: efektowna aria księcia z "Rigoletta" Verdiego ("La donna e mobile") oraz - tęskny romans Nadira z pierwszego aktu "Poławiaczy pereł" Georges'a Bizeta.
O ile jednak ów romans zażywał bezprzykładnego wręcz powodzenia, pomnażanego jeszcze przez świetne płytowe nagrania najsłynniejszych tenorów z Carusem, Fletą i Dymitrem Smirnowem na czele, to opera 25-letniego Bizeta jako całość, mimo sporadycznych sukcesów, nie zapewniła sobie jakoś trwałego miejsca w repertuarach wielkich teatrów, jakkolwiek obok wspomnianego romansu zawiera sporo innych jeszcze pięknych epizodów - aby wymienić choćby duet Nadira i Zurgi z pierwszego aktu opery "Au fond du tempie saint", cavatinę Leili oraz jej duet z Nadirem w akcie drugim, dramatyczną arię Zurgi z trzeciego aktu "L 'orage s 'est calme" czy wspaniały tercet finałowy. Zresztą i po ów słynny romans Nadira rzadko raczej sięgają dziś tenorzy - być może po prostu z powodu jego trudności (finezyjne prowadzenie długich lirycznych fraz oraz nie figurujące co prawda w pierwotnej partyturze, ale obowiązujące w uświęconej tradycji - podobnie jak to ma miejsce w "Trubadurze" Verdiego - wysokie "c" w zakończeniu, które tutaj jednak, wraz z całą ostatnią frazą, należy zaśpiewać pianissimo). Także w Polsce po drugiej wojnie światowej odnotować można było jak dotąd kilka tylko wystawień "Poławiaczy pereł" (Wrocław, Bytom, Bydgoszcz, Kraków, Warszawa) - i to sporo już lat temu, przy niewielkiej przeważnie liczbie spektakli. Z uznaniem więc przywitać wypada próbę przypomnienia dzisiejszym widzom tego wartościowego (mimo pewnych mankamentów, wynikających zresztą głównie ze słabości libretta) dzieła, podjętą świeżo w kierowanym przez Sławomira Pietrasa poznańskim Teatrze Wielkim.
I powiedzieć trzeba, że próba ta ma spore szanse powodzenia. W poznańskim przedstawieniu "Poławiaczy..." znakomicie śpiewają pełniące w tej operze eksponowaną rolę chóry przygotowane przez niezawodną Jolantę Dota-Komorowską. Maciej Wieloch sprawnie na ogół prowadził premierowe przedstawienie przy dyrygenckim pulpicie, jakkolwiek w grze orkiestry brakowało trochę przenikającego dzieło Bizeta romantycznego klimatu (no i powiedzmy sobie szczerze nie jest to już ta sama orkiestra, której klasę podziwialiśmy niegdyś w czasach Bierdiajewa, Górzyńskiego i Satanowskiego...). Ładne są tańce w układach Emila Wesołowskiego: Zofia de Ines zaprojektowała znakomite kostiumy i raczej umowne dekoracje, których symbolika może po prawdzie budzić chwilami niejakie wątpliwości (jak np. ozdobna złocista galeria jako miejsce zamieszkania i modlitw przybyłej do ubogiej wioski cejlońskich rybaków kapłanki Leili), a zaproszona z Paryża ceniona śpiewaczka Maria Sartowa, jakkolwiek w zakresie reżyserii operowej (co sama przyznała) nie posiadała dotąd większego doświadczenia, potrafiła jednak sensownie poprowadzić wątłą zresztą akcję i wymyślić kilka ciekawych sytuacji scenicznych.
Jednakże sukces "Poławiaczy pereł" zależy w ogromnej mierze od tego, co może zaoferować odbiorcom od wokalnej strony trójka głównych bohaterów, uwikłanych w dramatyczny konflikt pomiędzy przyjaźnią dwu druhów i ich miłością do tej samej kobiety oraz złożonymi przez kochającą jednego z nich kapłankę ślubami czystości. I tutaj na poznańskiej scenie bez żadnych wątpliwości zachwycać może słuchaczy prezentująca w partii Leili autentycznie europejską klasę Roma Jakubowska-Handke, władająca pięknym lirycznym sopranem i znakomitą wokalną techniką (ślicznie zaśpiewała zwłaszcza swą arię w II akcie oraz duet z Nadirem). Bardzo ładnie spisywał się obdarzony wartościowym basowym głosem Andrzej Ogórkiewicz w skromniejszej rozmiarami partii hinduskiego kapłana Nurabada; dobrze też jako Zurga wypadł Tomasz Mazur, który umiał tchnąć w swą partię sporo dramatycznego napięcia - tyle że jego baryton przybierał chwilami zanadto tenorowe brzmienie. Natomiast obdarzony skądinąd zdrowym i mocnym tenorowym głosem Piotr Friebe miał wyraźne trudności nie tylko z płynnym prowadzeniem lirycznej frazy, ale i ze śpiewaniem piano, bez czego, jak wiadomo, trudno myśleć o właściwej interpretacji partii Nadira z owym słynnym romansem na czele, oraz o odpowiednim nastroju scen z jego udziałem (choć przyznać trzeba, że swój duet z Zurgą-Mazurem zaśpiewał bardzo ładnie).
Niemniej poznańskie przedstawienie "Poławiaczy..." trzeba z pewnością uznać za udane. Pozostaje tylko "odwieczne" pytanie: czy operę mało stosunkowo znaną polskiej publiczności i w dodatku niosącą dramat oparty bardziej na wewnętrznych przeżyciach bohaterów niż na zewnętrznej akcji, powinno się na polskiej scenie wykonywać w języku francuskiego oryginału - zwłaszcza gdy brak urządzenia do wyświetlania tekstu polskiego tłumaczenia?