Artykuły

Rodzina czyli szacunek

- Czy ktoś dzisiaj jeszcze całuje swoją matkę w rękę po obiedzie? - pyta nestor polskiego teatru, JAN KOBUSZEWSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Pańscy wielbiciele nazywają pana Janeczkiem. Czy tkwi w tym potrzeba zaprzyjaźnienia się, czy fakt, że wyczuwają w panu po trosze brata łatę? Wiele ról - począwszy od tych w kabarecie Dudek aż po kabaret Olgi Lipińskiej - pozwala postrzegać pana w ten sposób. Do tego ta życzliwość do świata i ludzi... Czy pańskie pokolenie uczyło się stosunku do życia w domu, w szkole czy jeszcze gdzie indziej?

- Moje pokolenie wychowywało się w domu. W rodzinie. Wielu z nas miało braci i siostry. Wiadomo, co oznacza słowo "rodzina", prawda? Gdy słowo ojca czy matki bywało święte, dziecko miało do rodziców pełne zaufanie, a rodzice - co dziś rzadko spotykane - cieszyli się autorytetem. Autorytet oznacza wiarę w to, czego się od nas oczekuje. Byliśmy posłuszni woli ojca i matki. Ten pierwszy dawał dziecku siłę. Matka ofiarowywała mu bezmiar miłości. Te dwie siły stanowiły o naszej przyszłej energii, a także o naszej moralności.

A skąd rodzice czerpali wiedzę o umiejętności wychowywania młodych, nie opierzonych smyków?

- Z tradycji. To wielkie słowo. Nasze wychowanie wzięło się właśnie z tradycji. Wspólne celebrowanie posiłków, chodzenie do kościoła zamiast do pubu. No i ten szacunek, bez którego nie można było sobie wyobrazić rodziny. Czy ktoś dzisiaj jeszcze całuje swoją matkę w rękę po obiedzie?

Czy przychodziło się do matki lub ojca w ważnych sprawach, ze swoim problemem?

- Dobrze, że pan o tym wspomina. Przychodziło się, gdy dostałeś dwóję, bo to był wstyd, ale nie aż tak wielki, żeby nie powiedzieć o tym najbliższym. Radziliśmy się ojca w sprawach sercowych, ale gdy brakowało grosza - można było poprosić o wsparcie kieszonkowym.

Zacznijmy jednak od szkoły. Kiedy ukończył pan Szkołę Teatralną i kto należał do pańskich profesorów?

- Szkołę ukończyłem w 1956 roku. Ale - tu muszę się cofnąć - do szkoły przyjmował mnie jeszcze słynny Aleksander Zelwerowicz, który był dyrektorem. Rektorem zaś była inna sława - Jan Kreczmar. Wiele zawdzięczam również mojemu dziekanowi Marianowi Wyrzykowskiemu. Moją ulubioną profesorką była Maria Wiercińska.

Czy w Szkole Teatralnej miał pan takie zajęcia, jak lekcje szpady, jazdy konnej, czy tylko żmudne ćwiczenia dykcji, z leżeniem na brzuchu włącznie?

- Nie wiem, jak w tej chwili to wygląda w szkole, bo już dawno nie studiowałem (śmiech). Chodziliśmy do szkoły na dziewiątą, a zajęcia trwały do godziny drugiej. Potem wyskakiwało się na skromny obiad (stypendium wynosiło wówczas 220 złotych rocznie) w Teatrze Narodowym albo w Dziekance, a potem wracaliśmy do szkoły i siedzieliśmy do dziesiątej wieczór. I tak przez cztery lata. Jeśli idzie o zajęcia ruchowe, to podejrzewam, że było ich znacznie więcej niż dziś. Mieliśmy codziennie albo dwie godziny gimnastyki przyrządowej (ja robiłem - sam nie mogę w to uwierzyć, ale mam na to świadków - pełne salto w przód i w tył), albo dwie godziny szermierki, bądź dwie godziny tańca czy rytmiki. A wszystko przez sześć dni w tygodniu, od poniedziałku do soboty.

Kto pana namówił na to wszystko?

- Sam chciałem. Powód był jeden. Miałem potworny wstręt do matematyki. Do dzisiaj nie potrafię zrobić najprostszego rachunku i dlatego w biznesie nie mam żadnych szans.

Czy chciał pan od razu zagrać Otella, Hamleta albo którąś z postaci z repertuaru rosyjskich klasyków?

- Powoli, powoli... Przede wszystkim trochę samokrytyki. O Hamlecie mowy nie było, już prędzej o Ofelii, prawda? (śmiech). Jeśli idzie o Romea i Julię, to na pewno Julię, a nigdy Romea. Nie, ja miałem dosyć realistyczne spojrzenie na zawód, który będę wykonywał. Najpierw grałem małe rólki, potem większe.

Czy to znaczy, że zyskał pan od razu etykietkę aktora komediowego?

- Nie, stało się to nieco później. Na początku grałem w dramatach. Jeśli idzie o estradę, zacząłem występować na niej bardzo późno, dopiero pod koniec lat 60. Gdy myślę o moich poważnych rolach, z przyjemnością wspominam Jana Karola Macieja Wścieklicę, rolę generała w "Uczniu diabła" Shawa, ale trudno mi w tej chwili wymienić wszystkie. Nie jest to czas na chwalenie się, ale mam w dorobku ponad 250 ról teatralnych. Miałem może nieco szczęścia, bo umarł Stalin i powiało wolnością. To czasy "Po prostu", gdy pojawiły się nowe kabarety, na przykład Koń z Jerzym Dobrowolskim, zaczęto wydawać książki i na chwilę zelżała cenzura.

Najpierw pojawiły się programy rozrywkowe w TV, prawda?

- Tak. Zacząłem występować w TV. A propos, czy pamięta pan, w którym roku zaczęła się telewizja w Polsce?

Nie.

- 5 października 1958 roku. Tak, tak, to było dawno, bardzo dawno. Byliśmy czwartym krajem na świecie, który miał własne studio TV, na równi z Ameryką, Anglią i Niemcami.

Jak wiodło się panu w tamtych czasach? Czy tak jak wielu Polaków wspomina je pan z łezką w oku? Czasy, gdy w niemal w każdej restauracji obiad kosztował 15 złotych, za które można było zjeść wspaniały kotlet pożarski z buraczkami...

- To prawda, były to dziwne czasy. Wielu rzeczy było w Polsce w bród, ale za Bieruta o wolności nie możemy mówić, prawda?... Ludzie wierzyli, że będzie dobrze, że ten straszliwy okres (mam na myśli okupację, powstanie i czasy stalinowskie), okupiony milionami ofiar, wreszcie minie i przyjdzie nam żyć godnie i szczęśliwie. Jak mi się wiodło? Miałem plany. Marzyło mi się, że zagram wiele wspaniałych ról, że może mi się uda zrobić karierę. Byłem wtedy bardzo młodym aktorem. Wykorzystywano mnie do absurdu. Robili to moi dyrektorzy, producenci, ale jednocześnie muszę przyznać, że miałem trochę szczęścia, mogłem przebierać, a nawet odmawiać. Dzisiaj jest pod tym względem nieco gorzej, ale wolę dzisiejsze czasy, choć żałuję, że nie mam 20 lat, lecz znacznie więcej. Ale przede wszystkim żałuję jednego: że całe życie zmarnowała mi komuna. No, ale na to już nic się nie poradzi.

Gdzie czuje się pan najlepiej: na estradzie, w teatrze czy w kinie, które zresztą o panu, niestety, czasem zapomina?

- To zależy od materiału, od tekstu, nad którym pracujemy, ale zazwyczaj, kiedy szykuje się sztukę, trudno przewidzieć, jak będą reagować widzowie. Jest taka stara prawda: teatr zaczyna się wtedy, gdy pojawia się widz. Może być 100 aktorów, ale gdy nie ma tego jednego, jedynego widza, nie ma mowy o teatrze. Nie możemy być punktem usługowym. Nie możemy grać dla siebie. Publiczność jest dla nas największym i najważniejszym egzaminatorem.

A warsztat aktorski? Jak to jest? Powiedzmy, że zapala pan papierosa. Czy zapala pan go jako Jan Kobuszewski czy jako konkretna postać, powiedzmy - detektyw w filmie, którego akcja rozgrywa się w Chicago w latach 20.? Albo ni z tego, ni z owego, stojąc w stroju muszkietera, czuje pan swędzenie łydki. Co wtedy?

- Zależy, kogo gram. Jeżeli na przykład dżentelmena, to siadam na krześle i nigdy nie podciągam kantów spodni, nie mówiąc o podrapaniu się za uchem. Zawsze człowiek ma kontrolę nad sobą, dlatego mówimy, że gramy. A jeżeli gram, to muszę się kontrolować. Aktor - każdy aktor - posiada specyficzny instrument, jakim jest ciało. Używamy i ciała, i ducha. I to, i tamto jest ważne. Pewnego dnia ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa, bo dziecinniejemy w sensie psychicznym, bo w sensie fizycznym na pewno się starzejemy. I dlatego dziś już nie mogę zrobić pełnego salta w tył i w przód, o którym wspominałem. A wracając do papierosa, to wszystko jest i musi być podporządkowane roli. Gdy np. będę wiązał krawat jako ja, Kobuszewski, a nie dana postać, to będzie - prywatnie - po mojemu. Przykład z papierosem jest celny. Inaczej zapalę go jako Sherlock Holmes, a inaczej, grając prostaka i chama.

To samo z zalotami, prawda? Inaczej będzie pan zdobywał kobietę w wieku XIX, inaczej w XXI.

- Na szczęście tych ról nie grywam ze względu na swój wiek. Jeżeli idzie o zaloty, to odpadam.

Grał pan w wielu spektaklach teatralnych i w kabaretach, które są - jak pan mawia - pańskim drugim domem. Grał pan przez lata w Teatrze Kwadrat w "Czarującym łajdaku", w sztuce Becketta "Czekając na Godota".

- Słowo zatem o reżyserach. Reżyser Antoni Libera jest chyba najlepszym beckettologiem w Europie. Jeśli idzie o inscenizację, jest wierny oryginałowi do tego stopnia, że żadne słowo w tekście nie zostało ani opuszczone, ani zmienione. Znając poprzedni przekład Becketta, ten uważam za bardzo dobry. "Czekając na Godota" to współczesny dramat, a raczej tragifarsa. Komedia ludzka, komedia świata. Ta sztuka jest szalenie bliska Szekspirowi, a jednocześnie można ją grać w Rio de Janeiro, Londynie czy Warszawie. Dotyka problemów każdego z nas i w tym sensie jest uniwersalna.

Jak scharakteryzowałby pan obecną sytuację w polskim teatrze?

- Na kryzys teatru pracowaliśmy wszyscy. Dostawaliśmy kiedyś darmowe bilety. Przygotowywano dekoracje za milionowe sumy. A tak naprawdę w Polsce grało kilkunastu aktorów. Reszta brała pensje i szła do domu. Tak bywało za komuny. Dziś twierdzę, że nic się nie zawaliło w teatrze. Owszem, przeżywa on okres pewnej stagnacji, ale moim zdaniem nie jest możliwe, żeby kultura, a w szczególności teatr, się zawaliła. Najważniejszy jest widz i kontakt z nim - ten szczególny rodzaj więzi, niesamowitej więzi, która przypomina wiązkę elektryczną. Co do mnie, interesuje mnie tylko praca: choć żyję z dnia na dzień, jestem dobrej myśli.

***

Jan Kobuszewski zaczynał w teatrze jako odtwórca ról dramatycznych: Biondello w "Poskromieniu złośnicy", Pietrowicz w "Płaszczu", Oswald w "Królu Learze", Doktor w "Dziadach", Lokaj w "Kurce wodnej", Mefistofeles w "Kordianie", Lucky w "Czekając na Godota". Wystąpił także w wielu filmach i serialach: "Barbara i Jan", "Wojna domowa", "Poszukiwany, poszukiwana", "Czterdziestolatek", "Hallo, Szpicbródka", "Graczykowie", Jest laureatem Złotego Ekranu [1976], zdobywcą Superwiktora TVP [2005]; został odznaczony Złotym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis [2006]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji