Artykuły

Hanka

HANNA BALTYN potrafiła człowieka wkurzyć, to fakt. Bywała czasem nadto bezpośrednia a może nadto okrutna, jak na nasze sentymentalne przyzwyczajenia. Coś, co boli, co chcemy ukryć, nazywała wprost i bez pardonu opieprzała.

Cecha weredyków; nie lubisz, to się nie zadawaj. Ja się zadawałam, wolę tych, co ładują bez ogródek niż tych, co szepczą za plecami, ryją, intrygują. Hanka była zbyt inteligentna i zbyt prostolinijna, żeby się zniżać do fałszu.

Teraz sama najchętniej bym ją opieprzyła za to, co wykonała. Nosi mnie i żal, i wściekłość. Na nią i na wszystko wokół. Kilka dni temu spotkałyśmy się na premierze "Edypa" w Dramatycznym. Jak zwykle była duszą towarzystwa: do Antka Libery pobiegła pogratulować przekładu, Ola Łukaszewicza potraktowała komplementem, z małżeństwem Wojtyszków wdała się w przyjacielskie pogaduszki, mnie oczywiście ochrzaniła za brak rodzinnej konsekwencji. Miała wiele planów pisania i wyjazdów, i już tylko sześćdziesiąt stron przekładu (z sześciuset) trudnej biografii Salingera.

Jakiś absurd kompletny, umrzeć w środku lata, w trzydzieste urodziny syna, na kilka dni przed imieninami, jakie od lat urządzała w swoim domu i ogrodzie na Bliznem. Zjeżdżali się tam ludzie różnych kręgów towarzyskich i wielu profesji, ci co się lubią i wręcz przeciwnie. Im mniejsze środowisko tym animozje większe, ale ona starała się tego nie zauważać, była wobec ludzi serdeczna i lubiła, gdy są ze sobą. Zapraszała, częstowała jadłem i napojem, stać ją było na dobre słowo i miłe gesty. Sporo trudu wkładała w to, by kogoś ugościć, zawieźć, pokazać swe kolekcje lalek, dziadków do orzechów, obrazów, grafik, szkieł, zaprosić na wycieczkę. Rzadkość.

Była utalentowana i znała miarę rzeczy, ale nie spotykały jej specjalnie wyrafinowane propozycje posad, te obejmowali mniej od niej zdolni i inteligentni. Także mniej pracowici, ona akurat pracowała chętnie i dużo. W czasie festiwalu teatralnego na przykład, gdy inni smacznie spali, ona od 5 - 6 rano do śniadania, z łatwością potrafiła przetłumaczyć kilkanaście stron tekstu. Wprawiała tym w zdumienie (i zawiść) wielu, ale taki miała styl. Lubiła pracę krytyka, ponad dwa lata pisała "Iskier leksykon dramatu", rzetelny, nowoczesny i zupełnie inny niż ten sławny Marczaka-Oborskiego wybór i opis kilkuset sztuk wystawianych w teatrach, więc sukces tym większy. Z czasem chyba miała poczucie, jak większość z nas, że na nasze krytyczne usługi nie ma już zapotrzebowania. Miejsca poważnej refleksji o teatrze i sztuce bardzo się skurczyły, artystów zastąpili celebryci, sztukę publicystyka i pijarowskie dziecinady. Śledzić teatr można dziś tylko "na etacie", jako wolny strzelec to niemożliwe; koszty przekraczają najlepsze honoraria. Może dlatego azyl znalazła w teatrze lalkowym, pełnym pięknych form dyktowanych wolną wyobraźnią. Pracowicie jeździła na festiwale teatrów lalkowych, także jako juror, a dostawała nagrody jako krytyk; potrafiła precyzyjnie spektakle dla dzieci opisywać.

Od lat miała swoje stałe miejsce w "Nowych książkach". Co miesiąc omawiała książki o teatrze, inteligentnie i życzliwie, acz bez taryfy ulgowej. Orientowała się jak mało kto w teatralnym pisarstwie ostatnich kilkudziesięciu lat. Też rzadkość. Mogłaby kompetentnie poprowadzić audycję o tychże książkach, gdyby na przykład radio albo telewizja zechciały przeznaczyć na taki temat czas antenowy.

Ostatnio dostała "pod zarząd" portal "teatralny.pl", ściśle mówiąc jego warszawski oddział i wywiązywała się z tego zadania ciekawie. Sama pisała w nim sporo i widać było, że robi to z sercem. Wiedziała też u kogo i o jakim spektaklu zamówić recenzję, u kogo felieton czy wywiad, kierując się nie kumoterstwem a merytorycznymi kryteriami. Kolejna rzadkość.

Prowadzili z mężem, Markiem Karpińskim, dom otwarty a znali chyba wszystkich w Warszawie. Kochali też pchle targi pod każdą szerokością geograficzną, gdzie znajdowali rzeczy rzadkie, emanujące pięknem rzemiosła, pomysłem, ludzką fantazją. Obdarzeni wiedzą i wykształceniem nie kupowali byle czego, ale też nie wysadzali się na Bóg wie co. Odziedziczyli dość cennych mebli, na jakie nie stać nawet muzeów, sreber i obrazów, by kupować sztukę ludową, ołtarzyki Matki Boskiej za szybką, krzyże prawosławne, secesyjne półeczki, wieszaczki, laski różnego autoramentu czy stare instrumenty muzyczne. Dom na Bliznem, ten w Wildze i warszawskie mieszkanie pękały w szwach od tych zbiorów i masy książek ma się rozumieć. Książki były do życia niezbędne jak muzea światowe i jak te w małych miasteczkach, przeważnie etnograficzne, targi minerałów czy wizyty w antykwariatach. Mało kto tak lubił jak Hania Baltyn dużo pracować, wiele umieć i wiedzieć, żyć w wielu wymiarach.

A jednak był w tym wszystkim jakiś element destrukcji, jakiś osad na dnie duszy czy przesuniecie segmentów osobowości, że pogrążała się w stuporze. Nagle wyłączała się z tego barwnego korowodu życia, osuwała w labirynt własnych ambicji i myśli, odczuć i pragnień. Wtedy sama dla siebie była bezlitosna, alkohol koił przez chwilę, a przynosił bezbronność wobec niezrealizowanych możliwości, których była świadoma. I nikt nie umiał tu pomóc.

Serce? Przecież teraz się serca wymienia, reperuje, operuje, człowiek przed sześćdziesiątką dziś nie musi umierać. Zostawić Marka, Andrzeja, chorych rodziców. Absurd zupełny. Wszystkie współrzędne - liczne talenty od pisarskich po kulinarne, bystrość umysłu i nie na końcu majętność - składały się przecież na pomyślne, długie życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji