Panny czy nie panny?
Minęło niewiele ponad dwa lata od czasu, kiedy w przedwcześnie zmarłym kabarecie literackim „Stańczyk” Jan Rojewski recytował swój wiersz o gruczole. Mowa tam była o pewnej komisji Związku Literatów, która jeździła od mieszkania do mieszkania pisarzy i sprawdzała jaki też mają oni gruczoł. Oczywiście talentu. Jan Rojewski pochlebił wówczas bardzo Swinarskiemu, relacjonując, że właśnie u niego komisja znalazła gruczoł największy. Czuł się tą niesprawiedliwością zresztą mocno urażony Janusz Minkiewicz i inni satyrycy polscy. Wśród bohaterów wiersza był też Jerzy Andrzejewski, o którym Rojewski mówił, że miał on kiedyś wielki gruczoł, ale sam go sobie wyciął na poprzednim etapie.
A oto, podobnie jak w wydawnictwach, ukazują się na naszych scenach utwory „szufladowe”, to znaczy takie, które napisane przed wielu laty nie mogły być lub nie były po prostu nigdy dotąd grane. Prawie jednocześnie odbyły się na początku tegorocznego sezonu teatralnego dwie premiery sztuk polskich pisarzy współczesnych. W Łodzi Dejmek wystawił w Teatrze Nowym napisaną jeszcze w 1944 roku świetną komedię satyryczną Andrzejewskiego i Zagórskiego Święto Winkelrida, zaś w Teatrze Kameralnym w Warszawie zobaczyliśmy Achillesa i panny Swinarskiego, sztukę opublikowaną częściowo niedługo po wojnie w krakowskim „Przekroju”, nie graną od tego czasu i wystawioną po raz pierwszy zeszłego roku w ambitnym Teatrze Satyry w Poznaniu. Jak wiadomo wina zyskują smak z latami. Okazało się, że dobre sztuki też. Obie premiery zakończyły się sukcesami autorów i teatrów.
Jakże zaś jest z gruczołami Andrzejewskiego i Swinarskiego? Tu oczywiście różnice są. O Święcie Winkelrida napiszę odrębnie. Już tu jednak mogę stwierdzić, że w porównaniu z Achillesem i pannami — to utwór zupełnie innego kalibru. Święto Winkelrida — to chyba najlepsza komedia satyryczna naszego dwunastolecia, zaś Achilles i panny to frywolny żart, miły i zręczny.
O cóż chodzi w tej sztuce? Pomysł jej jest bardzo dobry. Podobnie jak to było modne w międzywojennym dwudziestoleciu, jak pisał Giraudoux i wielu innych pisarzy Zachodu, Swinarski ubiera bardzo współczesnych ludzi w antyczny kostium. Daje to bardzo zabawne rezultaty. Doskonale przyprawiona mitologiczna anegdota pomaga mu w budowie akcji, a znana frywolność mitów starożytnej Hellady czyni strawnym i możliwym do wypowiedzenia ze sceny to, co we współczesnym kostiumie wydałoby się pewno niejednemu wulgarne. Bardzo wesoło jest więc w czasie przedstawienia w Teatrze Kameralnym.
W pierwszym akcie śmieszy wszystkich Ignacy Gogolewski, mówiący grubym głosem w długiej damskiej toalecie i z uszminkowanymi ustami, jako Achilles, którego ukryła jego matka, boska Tetyda, wśród pięciu córek króla wyspy Skiros Likomedesa. W drugim akcie jest wiele aktów, które co prawda nie odbywają się na oczach widzów, ale prawie że. Achilles ujawnia się jako mężczyzna i potwierdza ten fakt uwodząc na rozkaz swej mamy wszystkie córki Likomedesa. Jest to nieco nużące w owej monotonii, ale widać Swinarski uważa zgodnie z twierdzeniem przypisywanym w anegdocie Kantowi, że są to sprawy tak śmieszne, iż wystarczą za wszystkie dowcipy. Co więcej, wydaje się, iż się nie omylił, gdyż publiczność bawi się doskonale. W trzecim akcie widzowie otrzymują odpowiedź na pytanie: „panny czy nie panny?” Swinarski okazał się majstrem konstrukcji scenicznej. Każdy wątek został rozwiązany. Achilles spisał się chwacko, wszystkie córki Likomedesa są w ciąży, jest wokół tego sporo gniewu, radości i krzyku, po czym młody bohater rusza pod Troję, by tam zginąć. Wilk jest syty, owce całe, choć nieco pomnożone. Dla dopełnienia całości Odys powinien był może jeszcze uwieść żonę Likomedesa Safonę, lecz to już rzecz gustu autora.
Sztuka jest rzeczywiście bardzo zabawna. Może brak w niej dowcipu intelektualnego, ale przecież Swinarski nie Giraudoux, Polacy nie gęsi i po co we wszystkim naśladować cudzoziemców. Swinarskiemu wystarczy dobry pomysł, śmieszne sytuacje, a z dowcipami tak się ekspensuje zawsze w życiu codziennym, że nie starczy mu ich do sztuki. Mimo tego Achilles i panny jest rzadką oazą wesołości wśród szarzyzny naszych sztuk współczesnych i dlatego przedstawienie może na pewno liczyć na ogromne powodzenie.
Teatr uczynił wszystko, aby wystawić sztukę w sposób, jak to się powiada „godny jej wysokich wartości ideowych i moralnych”.
Ruszyli więc co świetniejsi aktorzy polscy podtrzymywać swymi mocarnymi ramionami piankę żartu Swinarskiego. Leokadia Pancewicz-Leszczyńska, królewska aktorka, mająca w swym dorobku niejedną monarchinię z krwawego dramatu, była tym razem doskonałą i bardzo zabawną Safoną, władczynią wyspy Skiros. Jan Ciecierski rozweselał widownię jako jej ciapowaty małżonek. Aleksander Żabczyński był Odyssem, zaś Ignacy Gogolewski wcielił się bez trudu we wdzięczną rolę Achillesa i czarował panie na scenie i na widowni pięknem swego nagiego torsu. Spośród uroczych Skiros-girls, czyli kociaków Achillesa, najwytrawniejszą aktorką jest Renata Kossobudzka. Ona leż najlepiej podawała tekst Swinarskiego. Katarzyna Łaniewska wyglądała bardzo ładnie i grała bardzo przekonywająco swą rolę, która polega na uwodzeniu Achillesa. Ma w tym niejaką wprawę, skoro jest żoną Gogolewskiego „w cywilu”. Alicja Pawlicka była pociągająca, zaś Teresa Bielińska — agresywna. Jedynie Zofia Komorowska wydała mi się zbyt krzykliwą, w każdym razie dyrektor Szyfman pokazał, że Teatr Polski, choć już leciwy, dysponuje całą plejadą młodych i ładnych dziewcząt. Kuracja odmładzająca postawiła na nogi niejednego staruszka.
Karol Borowski, reżyser o tak dużym doświadczeniu, bardzo sprawnie i pomysłowo poprowadził przedstawienie. Ma ono doskonałe tempo, kończy się 15 po dziewiątej, co jest jeszcze jedną z jego rozlicznych zalet. Dekoracje i kostiumy małżonków Zahorskich ładne i estetyczne, są jednak mniej dowcipne, niż zwykle, widać i oni poczuli się nieco skrępowani produkując się w tej sztuce po raz pierwszy na szacownych deskach kameralnej sceny polskiej Komedii Francuskiej. Chyba, że uznamy za dowcip kostium boskiej Tetydy, którą gra Karolina Lubieńska, recytując wiersze Swinarskiego swym szlachetnym patosem.
Tak czy inaczej można stwierdzić (mówiąc językiem minionej epoki), iż Achilles i panny — to „poważny krok” na drodze do demokratycznego strip-teasu. Cudzoziemcy pękną z zazdrości, w Paryżu można takie sztuki zobaczyć jedynie w teatrach bulwarowych, a niektóre sceny chyba w Folies Bergeres. Zaś u nas mocium panie na reprezentacyjnej scenie, za państwowe pieniądze. Jak widać, jak odwilż, to odwilż… Sądzę, że jeśli tak dalej pójdzie, zobaczymy niebawem takie widowiska na deskach Teatru Polskiego. Obawiam się, że wcześniej, niż poważną sztukę Swinarskiego o polskim żeglarzu Arciszewskim, czy wesołą, ale treściwą sztukę niejakiego Majakowskiego pt. Łaźnia.
P. S. Z pięknego programu do którego przyzwyczaił nas Teatr Polski w latach ubiegłych, pozostała tylko okładka.