Artykuły

Jesienny teatr uliczny

Połączenie establishmentu i mieszczańskiej letniości jest w stanie zablokować skuteczność nawet najlepiej wymyślonej ceremonii - pisze Dariusz Kosiński.

Od kilku lat z wielkim zainteresowaniem obserwuję jesienną wojnę na przedstawienia rozgrywającą się w dzień Święta Niepodległości 11 listopada. Święto to, wymyślone przez wielkiego inscenizatora publicznych widowisk narodowych Józefa Piłsudskiego jako coś w rodzaju Zaduszek Patriotycznych, później zakazane a odnowione po 1989 długo nie potrafiło odnaleźć swojego miejsca, kształtu i znaczenia. Było obchodzone podobnie, jak wszystkie oficjalne uroczystości - z pompą, powagą, sztywno i bez wielkiego zaangażowania.

Sytuację zmieniła dopiero inicjatywa społeczna - Marsz Niepodległości. Początkowo była to stosunkowo niewielka demonstracja gromadząca mniej lub bardziej marginalne środowiska prawicowe. Marsz urósł w siłę w roku 2010, częściowo na fali wciąż wzmocnionej aktywności publicznej po katastrofie samolotu prezydenckiego (10 XI 2010 odbywała się kolejna miesięcznica), częściowo w związku z próbami blokowania demonstracji przez jej przeciwników. Prawdziwy przełom przyniósł jednak dopiero 11 XI 2011, kiedy Marsz Niepodległości próbowała zatrzymać Kolorowa Rzeczpospolita, niemieccy anarchiści pobili na Nowym Świecie polskich rekonstruktorów, a na finał na Placu Na Rozdrożu zapłonął samochód TVN. Rytualne okrzyki oburzenia i równie rytualne oskarżenia pod adresem Donalda Tuska były potem na tyle głośne, że konieczna okazała się kontrakcja.

Podjęła ją Kancelaria Prezydenta, proponując konkurencyjny, choć pozornie niekonfliktowy sposób obchodzenia Święta - marsz "Razem dla Niepodległej". Tym razem ktoś w Kancelarii wreszcie się postarał. Marsz wprawdzie przejmował formułę narodowców, ale zarazem przekształcał ją i jakby podnosił na wyższy poziom. Zamiast iść przez centrum ku jednemu celowi, marsz prezydencki wędruje Traktem Królewskim między "stacjami" - kolejnymi pomnikami ludzi ważnych dla odzyskania i utrzymania niepodległości: od pomnika Piłsudskiego przy placu Zwycięstwa, przez pomnik kardynała Wyszyńskiego, Wincentego Witosa, generała "Grota" Roweckiego, Ignacego Paderewskiego, Romana Dmowskiego po drugi pomnik Piłsudskiego w pobliżu Belwederu. Co ciekawe, przy każdym pomniku na prezydenta i jego świtę oraz innych uczestników oczekiwały delegacje osób związanych w szczególny sposób z kolejnymi monumentalnymi bohaterami (metropolita warszawski pod pomnikiem Wyszyńskiego, ludowcy pod pomnikiem Witosa) i pod każdym śpiewano odpowiednio dobraną pieśń. W efekcie tworzy się coś w rodzaju jednoczącego pochodu, nawiązującego i do tradycji świeckich demonstracji, i religijnych procesji ("stacje" przypominają Boże Ciało). Wędruje on przez odmienne wizje polskości, które kolejno łączą się pod przywództwem głowy państwa, by obok Belwederu zaśpiewać, że "Jeszcze Polska nie zginęła". Całość - o co bardzo dba Kancelaria i przychylne jej media - upływa w atmosferze niedzielnego spaceru, w pogodnym i spolegliwym nastroju.

"Razem dla Niepodległej" to bodaj najlepsze przedstawienie społeczne urządzane przez otoczenie Prezydenta. Całkowite przeciwieństwo wyjątkowo nieudanych prób ustanowienia Święta Wolności 4 czerwca. A jednak nie jest w stanie przebić Marszu Niepodległości ani pod względem liczby uczestników, ani ich zaangażowania, ani efektu komunikacyjnego. Wprawdzie pierwsza próba z 2011 wydawała się dawać nadzieję na zainicjowanie prawdziwie znaczących prezydenckich obchodów, ale już rok później było jasne, że Marsz Niepodległości pozostaje największym przedstawieniem narodowym współczesnej Polski.

W komentarzach na jego temat dominują dwie narracje: opowieści o zwykłych ludziach, którzy przyjeżdżają do Warszawy czasem z daleka, by pokazać swoją dumę z bycia Polakiem, oraz obrazy zamieszek wywoływanych przez tajemnicze grupy "chuliganów", nie mających jakoby nic wspólnego z samą manifestacją. Paradoksalnie siła Marszu wynika ze sprzeczności tych narracji, z kontrastu między spokojnie idącymi rodzinami młodych patriotów, a gładkogłowymi osiłkami atakującymi squaty i wyrywającymi bruk z ulic. Ta radykalna różnorodność o wiele mocniej wystawia wspólnotę niż prezydenckie uśmiechy, podawanie rąk przechodniom i śpiewanie "Boże coś Polskę" na przemian ze "Świętą miłością kochanej Ojczyzny".

Z obserwacji obu marszy wyciągnąć można wiele wniosków. Na przykład taki, że połączenie establishmentu i mieszczańskiej letniości jest w stanie zablokować skuteczność nawet najlepiej wymyślonej ceremonii. Albo taki, że oto mamy do czynienia ze świetnie zorganizowanym i zagospodarowanym buntem młodej prawicy, co oznacza klęskę ośrodków lewicowych, których strategie i taktyki nie przebiły się (czy zawsze chciały?) poza krąg krewnych i znajomych ideologicznego królika.

Ale skoro ten felieton piszę dla portalu teatralnego to zaproponuję wniosek inny: że precyzyjna organizacja i kontrola przedstawienia, jego wysoka jakość ideowa i estetyczna spójność wcale nie oznaczają skutecznego oddziaływania na publiczność. Wniosek ten dedykuję wszystkim, którzy tęsknią za "normalnym" teatrem dobrego rzemiosła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji