Prosta historia
"Taniec albatrosa" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Kama Pawlicka w serwisie Teatr dla Was.
Wychodząc z Teatru Współczesnego po spektaklu "Taniec albatrosa" zastanawiałam się nad sensem wystawiania tego rodzaju sztuczek, które mogłyby spokojnie nie powstać. Patrząc jednak na reakcje widzów, wypełnioną po brzegi salę i burzę oklasków po zakończeniu przedstawienia odpowiedź nasuwa się sama: warto wprowadzać do repertuaru mniej ambitną literaturę, pod warunkiem oczywiście, że twórcy podejdą do sprawy poważnie, nie lekceważąc odbiorcy.
W tym konkretnym przypadku normy przyzwoitości zostały spełnione, aczkolwiek poprzeczkę ustawiono dość nisko. Reżyseria ogranicza się do aranżacji przestrzeni na poziomie krzesło-kanapa-stół, co oznacza, że aktorzy przez większość spektaklu prowadzą dialog siedząc. Z małymi wyjątkami, kiedy wchodzą i wychodzą na scenę. Na szczęście w rolach trójki bohaterów, borykających się z kryzysem wieku dojrzałego, Maciej Englert obsadził dobrych aktorów, którzy starają się jak mogą wydobyć z dość miałkiego tekstu niuanse, humor i szczyptę psychologii.
Historia, napisana przez francuskiego dramaturga Géralda Sibleyrasa, jest banalnie prosta. Głównych bohaterów jest troje, wszyscy w sile wieku, każdego z nich trapi jakaś życiowa zagwozdka, z którą nie umieją sobie poradzić. Tierry (Andrzej Zieliński) to wieczny kawaler i bon vivant, który nie chce się ustatkować. Kocha dwie kobiety na raz, żadnej jednak na tyle, by związać się z nią na resztę życia. Jego pasją jest zoologia i wymierające gatunki, o których napisał książkę. Siostra Tierry'ego, Francoise (Agnieszka Pilaszewska), od kilku lat bezskutecznie próbuje się rozwieść i rozpocząć nowe życie, jednak nie ma dość determinacji, by słowa przekuć w czyn. Marzy jej się podróż do Indii, gdzie ma zamiar medytować i osiągnąć spokój duszy, ale podobnie jak z rozwodem, wyjazd odkładany jest w nieskończoność. Francoise zamęcza rodzinę i przyjaciół swoją nadopiekuńczością i dobrymi radami, których ma pod dostatkiem. Gilles (Leon Charewicz), ich przyjaciel od ponad trzydziestu lat, to dobroduszny fajtłapa, nieśmiały w stosunku do kobiet. Jemu też nie ułożyło się w życiu prywatnym, choć jak sam twierdzi, jest bardzo szczęśliwy w dziwnym, platonicznym związku z koleżanką z pracy. Gilles zawsze widzi szklankę do połowy pełną, stara się we wszystkim dostrzegać pozytywy.
No i ona, najnowsza zdobycz Tierry'ego, dwudziestodwuletnia Judyta, która powinna wnosić świeży powiew młodości w towarzystwo trochę już zramolałych bohaterów sztuki; tymczasem, niestety, postać ta wypada dość banalnie i papierowo. Sylwia Boroń w tej roli jest raczej zagubionym podlotkiem niż młodą kobietą, która w przeciwieństwie do reszty wie, czego chce i twardo stąpa po ziemi.
Ta dość banalna sztuka opowiada prostą historię o ludziach, którzy mogliby być lub są naszymi sąsiadami, przyjaciółmi, rodziną. Po spontanicznych reakcjach widzów widać, jak bardzo bliskie są im problemy Tierry'ego, Francoise czy Gillesa. I to jest siła tego spektaklu.