Artykuły

Bez błyskawic i gromów

"Radio Armagedon. Transmisja" w reż. Tomasza Hynka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym im. Edmunda Wiercińskiego. Pisze Grzegorz Ćwiertniewicz w serwisie Teatr dla Was.

"A którzy czekali błyskawic i gromów, są zawiedzeni". A przynajmniej powinni, bo stroboskop migający przez większą część przedstawienia nawet w niewielkim stopniu nie imitował burzy, która powinna rozpętać się na scenie, gdy twórcy za nadrzędny cel spektaklu, najprawdopodobniej, obrali sobie ukazanie buntu młodego pokolenia przeciwko utartym schematom i zniewalającym normom. Choć już w szatni dało się słyszeć, że efekt stroboskopowy może być piorunujący, w dalszym ciągu zastanawiam się, co się za tym ostrzeżeniem kryło. Już w tym miejscu należy zaznaczyć, że Wrocławski Teatr Współczesny nie stał się tego prapremierowego wieczoru Armageddonem św. Jana. Stał się co najwyżej miejscem, w którym delikatnie zasygnalizowano, że trwa bitwa między siłami dobra i zła. Jej finał jednak nie rozegra się na scenie przy Rzeźniczej, ponieważ brakuje odważnych bojowników, którzy mogliby chwycić za miecz - nawet gdyby miał on być metaforą jakiegokolwiek działania. Wielkiej sprawie powinien przewodzić bohaterski wódz, a ten zamiast obudzić rycerzy, których zdążył uśpić monotonnym rejsem, tchórzliwie chowa się za miękką tarczą, obsadzoną substytutami diamentu i nie dostrzega konieczności wychylenia się z łodzi prowadzonej, ku przerażeniu wszystkich, na mieliznę. Radio grało i to momentami nawet bardzo głośno, ale narobiło jedynie niewiele znaczącego hałasu, a przecież miało porwać tłumy.

Podstawą scenariusza spektaklu "Radia Armageddon" w reżyserii Tomasza Hynka, odpowiedzialnego za brak ognia niebieskiego, stała się powieść Jakuba Żulczyka o tym samym tytule. I Hynek, i Żulczyk dokonali adaptacji tej książki na potrzeby sceniczne. Autor poświęcił swoją powieść osiemnastolatkom, gdyż uznał, że to właśnie w nich kryje się cała prawda o współczesności, o kulturze masowej. Można przypuszczać, że zależało mu również na tym, aby ową osiemnastoletniość przepuścić przez filtr odwagi, którą młody człowiek wykazuje się do momentu, w którym jego świadomość nie osiągnie pełnoletniości. Ideę Żulczyka przejął Hynek. Zaproponowana wersja sceniczna jest czymś w rodzaju dialogu z powieścią. Reżyser - rzecz jasna - opowiedział po swojemu historię, o której widz mógł wcześniej dowiedzieć się z utworu.

Akcja przedstawienia rozgrywa się w Polsce, w kraju, w którym ze względu na społeczną niemoc zaprezentowane zdarzenia nie mogłyby mieć miejsca. Raz rzecz dzieje się w 2000 roku, innym razem - w 2014. Główni bohaterowie, czyli Nadzieja, Szymon i Gnat, mają w spektaklu około trzydziestu lat. Spotykają się na imprezie z okazji dziesięciolecia matury, ale widzowie poznają ich w chwili, kiedy włamują się w nocy do szkoły, by raz jeszcze przeżyć najbardziej emocjonujące wydarzenia, w których uczestniczyli podczas nastoletniego życia. Po raz kolejny przekraczają niedozwoloną granicę, ale świadomość kary, którą mogą ponieść za przewinienie, każe im w finale przedstawienia opuścić to miejsce, gdy tylko usłyszą głos woźnego. Sytuacja ta utwierdza w przekonaniu, że nie uciekli przed ogólnie przyjętymi zakazami, nakazami, normami, że nie są ludźmi wolnymi, nie mogą nie respektować prawa i w końcu - że nie ma ucieczki od Gombrowiczowskiej formy, a ich licealny zryw, w którym uczestniczyli przed laty, był tylko młodzieńczą fanaberią. Trzeba pamiętać, że Nadzieja, Szymon i Gnat pojawiają się na scenie jako przedstawiciele swojego pokolenia: bezrobotnego lub zamkniętego w korporacjach, bezdzietnego, zdominowanego przez kryzys gospodarczy; pokolenia mieszkającego kątem u rodziców, osamotnionego i opuszczonego przez władzę, która nie powstrzymuje ich przed emigracją.

Na początku spektaklu sala teatralna jest kompletnie ciemna. Widać tylko światełka bijące z latarek trojga bohaterów. Uznanie świetlnych punkcików za symbol nadziei będzie pewnie nadinterpretacją, ale wydaje się, że tylko ona może trzymać młodych ludzi przy życiu. Owe światełka koncentrują się w pewnym momencie na potężnym, gąbczastym białym orle zawieszonym na czerwonym płótnie - na pewno z okazji jakiejś akademii "ku czci" (w finale zostanie on zastąpiony małym orzełkiem, co można odczytać jako upadek patriotyzmu). Ten obrazek scenograficzny, choć zbyt dosłowny, miał uświadomić widzom, że szkoła jest pierwszym miejscem, w którym ludzie są manipulowani przez system, miejscem, w którym każda władza "urabia" sobie przyszłych obywateli. Ustrój w tym momencie nie ma żadnego znaczenia. Nauczyciele jawią się jako marionetki w rękach ustawodawców, którzy nie oczekują od nich samodzielnego myślenia, a jedynie realizowania wytycznych zawartych w rozporządzeniach. Historia pokazała, że przed 1989 rokiem pedagodzy rozkochiwali młodzież w socjalistycznych wierszach, a chwilę później autorów tych utworów ganili za propagowane idee. Nie należy jednak uogólniać, bo byli też i tacy, którzy starali się głosić prawdę, za co często pociągano ich do odpowiedzialności. Ocena, którą reżyser wydał w spektaklu prywatnym szkołom średnim, jest druzgocąca. To przechowalnie dla dzieci bogatych rodziców, azyl, w którym w gruncie rzeczy najważniejszą wartością są pieniądze, a o promocji do następnej klasy wcale nie świadczą postępy edukacyjne. Za przewinienia nie są z niej wyrzucani tylko dlatego, że ojciec - chirurg plastyczny "zrobił nowe cycki żonie prezydenta miasta". Swoją drogą, kiedy Krzysztof Kuliński (grający rolę chirurga, a jednocześnie ojca Szymona) skacze na piłce imitującej owe kobiece piersi, nie jest zabawny. Wzbudza rozpacz. Gdzie znajduje się granica ulegania reżyserskiemu "widzimisię"? Negatywnie przedstawił Hynek również obraz współczesnej Polski. Pomimo że obywatelom wydaje się, iż żyją w państwie demokratycznym, nie rzadko czują się jak Józef K. z "Procesu" Franza Kafki.

Bohaterowie spektaklu od samego początku posługują się wulgarnym językiem, co może razić jedynie przez pierwszych kilkanaście minut. Po co władać piękną polszczyzną, skoro w Polsce bardziej docenia się znajomość języka obcego? Użycie wulgaryzmów w inscenizacji jest uzasadnione. Nawet jeśli nie o obniżeniu rangi języka polskiego myślał Hynek, to na pewno chciał uświadomić proces jego brutalizacji.

Kiedy Nadzieja, Szymon i Gnat obśmieją już "okazyjną" scenografię, zażywają tajemniczy narkotyk WSB-23 i w psychoanalitycznym "tripie", wracają do najbardziej emocjonujących w życiu chwil - do roku, w którym założyli zespół "Radio Armageddon" Czerwona kotara znika. Nowa przestrzeń, utrzymana w srebrnym kolorze, przypomina metalowy, sztuczny, pozbawiony ciepła, a wręcz lodowaty świat. To najprawdopodobniej stan umysłu scenicznych bohaterów. Inicjatorem powstania wspomnianej kapeli był Cyprian, chłopak, który trafił do ich szkoły po tym, jak wyrzucono go z kilku poprzednich. Między młodymi ludźmi szybko rodzą się koleżeńskie relacje. Cyprian zachęca ich do buntu przeciwko konwencjom i schematom, zaczyna jawić się im jako wódz czy nawet bóg Licealiści mieli wtedy po szesnaście lat. Prowokowali zamieszki przeciw systemowi, czym zdobyli ogromną popularność wśród rówieśników. Nagle Cyprian znika w niewyjaśnionych okolicznościach Jak zareagują pozostali członkowie grupy? Co stało się z liderem? Na te pytania widz będzie musiał odpowiedzieć sobie sam.

Choć w dalszym ciągu uważam, że wiele przedstawień wystawianych na deskach Wrocławskiego Teatru Współczesnego odważnie porusza problemy społeczne, obserwuję, że od pewnego czasu forma buntu zaczyna być coraz bardziej sztuczna. Język przestaje być nie tyle zrozumiały, co nazbyt udziwniony, nie pasuje do wizji tego miejsca, jeśli taka w ogóle istnieje, bo po Passinim i Hynku zaczynam mieć wątpliwości. Kiedy Marek Fiedor, dyrektor sceny przy Rzeźniczej, zezwala na takie czy inne realizacje, sprawia wrażenie, jakby chciał przeskoczyć samego siebie. Marzy mu się najprawdopodobniej wielka reforma Współczesnego, w której miałoby mu pomóc propagowanie kultu młodości. W "Radiu Armageddon" aktorzy nie mogli być rzeczywiście starsi, ale czy nie mogliby być lepsi? Przynajmniej Helena Sujecka, która nie przekonała mnie ani jednym słowem, czy Piotr Bondyra, który kontroluje każdy swój sceniczny ruch do tego stopnia, że przestaje być postacią wiarygodną. Gdyby nie obecność Macieja Kowalczyka i Konrada Wosika, "nie wierzyłbym, że staje się już". Gdyby nie Zina Kerste - nie dostrzegłbym w spektaklu groteskowości. Gdyby nie trzy zespoły muzyczne biorące udział w przedstawieniu, moja krew nie buzowałby szybciej. Czekam z niecierpliwością aż na scenie Współczesnego wydarzy się bunt pięćdziesięciolatków i sześćdziesięciolatków. Jako rodzice trzydziestoletnich pseudobuntowników roznieśliby tę scenę. A może tego boi się dyrektor?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji