Szekspir - gąbka czy kamień? (fragm.)
"Hamlet" jest jak gąbka - pisał Jan Kott. - Jeśli go tylko nie stylizować i nie grać antykwarycznie, wchłania w siebie od razu całą współczesność." Tadeusz Różewicz, mocno zniesmaczony praktyką rozwadniania owej współczesności na byle jakie towarzysko-egzystencjalno-polityczne myślątka, jakimi reżyserzy i recenzenci nasączali przedstawienia, zaprzeczył błyskotliwej formule Kotta. "Hamlet" to nie gąbka, "Hamlet" to kamień, który co jakiś czas ludzie teatru i filmu ciskają do stojącej wody. Inny jest efekt, kiedy do wody ciskamy kamień, a inny, kiedy gąbkę." Święte słowa, choć napisane zostały w czerwcu 1965 roku.
Szekspir staje się żywy w teatrze, gdy żywa jest dramaturgia, poprzez którą się go odczytuje. Od końca XVIII wieku nikt równie głęboko nie oddziałał na dramaturgię, a tym samym na teatr. Ale też teatr każdej epoki przykrawał go na własne podobieństwo. "Kiedy Szekspir w teatrze jest martwy i nudny, martwy jest nie tylko teatr, martwa jest dramaturgia epoki. Na tym między innymi polega nad-historyzm i uniwersalność Szekspira" - pisał Kott w słynnych szkicach. Jeszcze w latach sześćdziesiątych teatr mógł się żywić tymi interpretacjami. Otwieraniem kronik Szekspira kluczem Wielkiego Mechanizmu Historii, a innych sztuk poetyką teatru absurdu. Esej "Król Lear albo Końcówka" olśniewał zestawieniem dramatu Stratfordczyka z Beckettowskim "Czekaniem na Godota" i "Końcówką", świata tragedii i świata groteski. Tragizm w masce klauna, błazeństwo świata podszyte tragizmem - te zdania w latach sześćdziesiątych brzmiały bardzo świeżo i bardzo współcześnie. Jeszcze żywa trauma wojny kazała przewartościować pojęcia ładu świata i harmonii sztuki.
Dziś, gdy wszyscy stracili serce do polityki, a teatr absurdu stał się ciężkim worem, pojemnym, lecz mało użytecznym, służą owe interpretacje raczej jako wytrychy lub protezy interpretacyjne. Co wcale nie znaczy, że nie są nadal stosowane. Praktyka sceniczna, poza kilkoma wyjątkami, dowodzi, że i dziś podstawową lekturą do Szekspira są nadal szkice Kotta z lat sześćdziesiątych, bynajmniej nie te zebrane w tomie "Płeć Rozalindy" trzydzieści lat później, kiedy to Kott wrócił ponownie do lektury dramatów Szekspira (zwłaszcza baśni filozoficznych), tylko tym razem podszytej karnawałowym szaleństwem świata i natury, śledzącej tożsamość seksualną bohaterów. "Płeć Rozalindy" jest świadectwem lektury Szekspira bardziej filozoficznej, lektury jako dialogu wielkich tekstów literatury i kultury. Czytanie, zwłaszcza dramatów, czyli ich widzenie w przestrzeni kultury, staje się wyplataniem na dawnej kanwie nowych znaczeń, wewnętrznym przepisywaniem. Albo pisaniem po drugiej stronie znanego już tekstu, bo każdy dawny tekst jest palimpsestem pokrytym komentarzami, które nowa lektura odsłania. Już nie jest to czytanie Szekspira przez współczesną dramaturgię, bo ta nie jest na miarę Becketta ani Ionesco, lecz czytanie przez nową sytuację kultury. Tyle teoria, praktyka naszych scen dowodzi braku podobnej lektury (...)
"Hamleta" jak "Wesele" mogę oglądać zawsze. Za każdym razem te arcydramaty odsłaniają nowe perspektywy, jeśli tylko wykonanie nie przeszkadza. Pokora reżysera, jeśli nie narusza genialnej konstrukcji, to wstąp do sukcesu. Krzysztof Jasiński tę pokorę wykazał, choć nie jest to "Hamlet" wystawiony "po bożemu". Małą salkę teatru STU wypełnia basen. Płytki, ale obecność wody w teatrze nie zdarza się co dzień, podobnie jak żywych szczurów, które biegają po podeście. Te dwa proste zabiegi dodawać mają przedstawieniu magii. Może to za duże słowo, ale kiedy Hamlet (świetna rola młodego Radosława Krzyżowskiego), udaje się w czasie burzy na mury Elsynoru, strumienie wody leją się dosłownie. Ta migotliwość prawdy i konwencji daje pewien powiew metafizyki. Inaczej się rozmawia z duchem chodząc po murach z butaforki, a inaczej w prawdziwych strugach deszczu. Inaczej też wybrzmiewa słynna scena pułapki na myszy, gdy pod krzesłami pary królewskiej, zaszczycającej obecnością występ aktorów, biegają żywe myszy z długimi ogonami. Podobnie scena spowiedzi-modlitwy Klaudiusza zyskuje dodatkowe znaczenia, gdy uczepiony podestu, który pozwala przejść nad basenem suchą nogą, Krzysztof Globisz, patrząc z bliska w wodę, mówi o pochłaniającym go bagnie. Także Ofelia po scenie obłędu topi się naprawdę, to znaczy aktorka wskakuje do basenu i... pojawia się dopiero przy oklaskach, czyli po godzinie. Scena grabarzy (Franciszek Muła i Włodzimierz Jasiński) odbywa się na dnie basenu po usunięciu zeń wody, lecz chlupot ich butów o rozmoknięte podłoże, wydobywanie czaszek z dołu, do którego skoczyła Ofelia i gdzie jej ciało zostanie za chwilę złożone, nabiera szerszych niż w tradycyjnej inscenizacji znaczeń.
Można powiedzieć, że to tanie sztuczki dla zapełnienia widowni, o co dzisiaj trudno. I tak, i nie. Rozwiązanie scenografii narzuca coś, o co w teatrze zawsze bardzo trudno. Stanisław Radwan określa to coś magią miejsca, sposobem na to, że wszystkie znaczenia - od metafizycznych po biologiczne - wychodzą ze sceny. Sytuacje, zachowania, reakcje postaci rodzą się w tej, a nie innej przestrzeni. Niejako organicznie. Tak jest właśnie w tym "Hamlecie", do którego scenografię podpisał Maciej Rybicki. To, co robią, jak zachowują się aktorzy, określa woda otoczona z trzech stron przez widzów. Ona nawet wymusza rozgrywanie niektórych scen pomiędzy rzędami. A opuszczony pomost - pozwala na przejście z prywatnych apartamentów króla do sal audiencyjnych, podniesiony zaś - odgradza bohaterów od pary królewskiej. Wszystkie kierunki - horyzontalne i wertykalne - zostały jasno określone i wszystkie znaczą. Nie jest to mało. Jeśli jeszcze dodamy proste, stylizowane kilkoma renesansowymi elementami kostiumy Jagny Janickiej, uszyte z supernowoczesnych materiałów, to okaże się, że wizualna strona spektaklu mocno skupia uwagę.
Krzysztof Jasiński zaprosił także gwiazdy z krakowskich teatrów. Gertrudę grają na zmianę Anna Dymna i Aldona Grochal, Ofelię - Dominika Figurska i Urszula Grabowska, Hamleta - Radosław Krzyżowski i Krzysztof Zawadzki, Klaudiusza - Krzysztof Globisz i Edward Linde-Lubaszenko, Poloniusza - Jerzy Święch, Jerzy Trela przemawia jako duch, ale się nie ukazuje. Obsada, za każdym razem zmienna, gwarantuje powodzenie, ale przecież w tak pomyślanej przestrzeni każdy aktor potrafi odnaleźć znaczenia, jakim jego rola służy. Nie są to może wyrafinowane interpretacje, ale słucha się tego trzyipółgodzinnego "Hamleta" z uwagą. Aktorzy starają się opowiedzieć tę genialną historię słowami Stanisława Barańczaka i nie giną pod nią ani też ona nie ginie przytłoczona pomysłami. Nie jest to często spotykane, zwłaszcza przy Szekspirze, który - jak wiadomo - zniósł pomysłów wiele, zarówno literackich, jak i reżyserskich. Tak wiele, że trzeba mieć odwagę zrobić go "naiwnie". Skoro tej odwagi krakowskim realizatorom nie zabrakło, aż kusi, by się zastanowić - rzucają do tej wody gąbkę czy kamień?