Więc?
Więc coraz mniej twardości w świecie, wszystkiego dwa wąskie paski po bokach. Pomiędzy - pot bez dna, wielki, kwadratowy plaster oliwkowej cieczy. To jest scena: światło w niej się gubi, słowa toną, wilgotne milczenie podchodzi do gardeł. Elsynor jest niczym Wenecja w czas powodzi. Tam, żeby jakoś być w miarę realnie, nad placem św. Marka ludzie przerzucają rachityczne kładki. Tutaj jest czcigodny pomost, który co i raz się kładzie na wodzie i podnosi. Na tej ruchomej twardości ludzie będą coraz bardziej mięknąć. O tym będzie "Hamlet" Krzysztofa Jasińskiego, po prostu o tym. Ale zanim ludzie Jasińskiego po raz pierwszy wejdą na ruchomą twardość, by raz jeszcze zagrać z własnymi złudzeniami, zagrać i przegrać, przez pomost przebiegną porażająco ciche szczury. Trzy, pięć, dziesięć. Wszystkie. Żadnych pisków, żadnych narzekań, biadoleń i załamywania łapek, tylko chrobot pazurków, chrobot na krawędzi słyszalności. Te szczury czytały Szekspira, wiedzą, że źle się to wszystko skończy. Wiedzą, co młody książę powie w finale. Przebiegną i wejdą w ostatni skrawek twardej ziemi, znikną pod literami: Globe. Reszta jest milczeniem. Więc? Więc reszta będzie milczeniem, przetykanym słowami coraz bardziej ołowianymi, zimnymi, na krawędzi oddechów. Reszta będzie opowieścią o wolno stygnących chęciach, załamujących się pragnieniach, o totalnym fiasku walki z własną bezradnością, o ostatecznym zerze, którego nie da się sensownie obejść. The Globe... Na tej Kuli Ziemskiej, której skóra zmienia się w oliwkowy pot bez dna, szczury próbują zniknąć, bo szczury już wiedzą, szczury i jeszcze tylko dwóch panów. Gdy ziemia nagle wessie wielki plaster potu, żeby go później znowu wypluć, na środku pojawi się muliste dno. Z glinianej jamy wylezą Grabarze, wylezą dwaj mogilni Stańczycy, jeden wyciągnie umorusaną zlepionym prochem czaszkę Yoricka i wygłosi przez nikogo niechcianą sentencję o ludzkiej skórze i upartej wilgoci, która przeżera skóry. Młody książę doda myśl o ciepłych ustach, które niegdyś przykrywały zęby dzisiejszej czaszki, a później przytknie do niej nos, przez twarz przejdzie mu ciemny grymas. Tak, oliwkowy pot śmierdzi wyjątkowo. Nic tak nie cuchnie jak ostateczność. I nic tak potwornie, jak ona, nie mlaska, gdy na kogoś przychodzi ta ostatnia, zawrotna sekunda. Trochę wcześniej, gdy ciecz jeszcze jest, gdy Ofelia zwariuje, na amen pozna podszewkę swych nerwów - potworny mlask zamknie się nad nią profesjonalnie i bez bólu. I chyba wtedy, gdy znowu przyjdzie cisza, szczury na moment wystawią pyszczki z ziemi. Jakby chciały poczuć zapach wreszcie porządnie najedzonego potu. Później znów znikają. Nic się nie da zrobić. Więc?
Więc dokładnie tak można pisać o "Hamlecie" Jasińskiego. Można iść od metafory do metafory, od ciemności do ciemności, od zapachu do zapachu, od śmierci do śmierci, od jednego stygnącego człowieka do drugiego stygnącego człowieka. Ten "Hamlet" pulsuje, jakby wciąż krążył wokół wiadomej fabuły. Jasiński czyta Szekspira od dołu. Kandelabry, lśnienia, wielka polityka, dworskość, rycerskość, schody historii, Wielki Mechanizm, niezniszczalna aktualność tej historii - wszystko to i jeszcze z tysiąc innych, równie słusznych jakości, zostaje jakby nad nami, gdzieś w górze. Tutaj jest nora, tutaj jest ciemne wnętrze obracającej się w proch łupiny orzecha, tutaj są lochy Elsynoru. Tutaj nie ma złudzeń. "Hamleta" nie da się przegryźć bez otwarcia go na coś. Swinarski chciał, żeby okna z widowni Starego były ciągle otwarte na pełen wojska plac Szczepański. Jasiński otwiera "Hamleta" na niewiarygodne, albo lepiej - na tamtą stronę, która musi być, bo niczego nie ma bez niej. Ta opowieść wciąż ma za plecami milczącą ciemność i milczącą wilgoć. Zaczyna się od ciemności i od deszczu - tej zawsze niepojętej mowy wody. Później są milczące szczury. Jeszcze później Duch Ojca będzie zaledwie refleksem na tafli wody, pomarszczonej ukłuciem jednej zagubionej kropli. Z czasem tafla się uspokaja, ale mózg Hamleta nigdy się nie uspokoi. Kropla przeznaczona dla Hamleta nie przestanie do niego wracać. Takie są u Jasińskiego przejścia między metą fizyki a fizyką. Światek naczyń połączonych. Na dodatek sceny, monologi najbardziej intymne, Jasiński ustawia tak, jakby reżyserował "Kołysankę" Samuela Becketta. Powtarza tamten wolno zamierający rytm, niemo przywołuje tamten uparty refren, co był samotnym słowem: jeszcze. Ta opowieść już na wstępie wie, że skończy się czaszką. Więc?
Więc nie da się inaczej - trzeba siedzieć cicho. Trzeba patrzeć, jak od tej gorzkiej "komedii" o wolno tężejącej ludzkiej bezradności wszystko co w niej niezręczne odpada niczym muchy. Ta czasem nieznośna elektroniczność muzyki, ten jakiś kuriozalny, krótki taniec rapera, ten nieszczęsny Krzysztof Globisz, który niszczy swego Klaudiusza tak totalnie, że z roli nawet najżałośniejszy wiór się nie ostaje, ten papierowy Poloniusz Jerzego Święcha, ten nieludzko lukrowany Laertes Jakuba Przebindowskiego, wreszcie Janusz Stolarski i Łukasz Rybarski - tak żadni, że obojętne, który z nich to Rosenkrantz, a który Guildenstern. Trzeba siedzieć cicho i smakować hipnotyczną dyskrecję Dariusza Starczewskiego (Horacjo); trzeba szeroko otwartymi oczami patrzeć na Aldonę Grochal (Gertruda), co ze stoickim spokojem, za sprawą coraz większych dawek pocieszycielki, wolno odkleja się od szaleństwa ludzi; wreszcie trzeba się zgodzić z dojmującymi władcami kompletnego braku złudzeń, z ciepłym lodem Włodzimierza Jasińskiego i Franciszka Muły (Grabarze). Trzeba siedzieć cicho, bo co gadać, jeśli widok potworny - garść coraz bardziej matowych oczu. Co tu gadać, skoro jest jeszcze Radosław Krzyżowski (Hamlet) i jest Dominika Figurska (Ofelia). Więc?
Więc milczysz, wreszcie rzeczywiście milczysz. Być może to paradoks, ale te postacie tak pełnie są ulepione, że słowa Szekspira są im zbędne bez mała. Inaczej powiem - jest tak, jakby do każdej frazy dochodzili wcześniej obwąchując, punkt po punkcie, kulę ziemską swoich ciał. Tutaj wszystko jest spójne, wszystko jest konsekwentne, konieczne, jak korale nanizane na nić nie do rozerwania. Słowa Szekspira są niczym słone krople, co pryskają, gdy się nożem nagle przejedzie po spoconej skórze. Sensualność i czystość. Sensualna czystość. Ich gra tnie ci gardło tak precyzyjnie, że łza nie zdąża spłynąć. Później już tylko ciemny chlupot jednej zawrotnej sekundy. A jeszcze później ulga tej nieskończonej reszty, która jest milczeniem. Więc?
Więc wreszcie w teatrze trafiła mnie opowieść o ludziach, którzy nikogo poza sobą nie reprezentują. Kompletnie nikogo! Wreszcie czuję, że teatr odpieprzył się od, dajmy na to, moich lęków i szczęśliwie nic go nie obchodzi mój ból. Oni mają swój - i to jest centrum świata. I to jest teatr, który może kłuć najmocniej. Mam pewność, że nie muszę wymyślać tytułu, co by kolejną wersją legendarnego "Hamleta po XX Zjeździe" był. Nie muszę z siebie robić kolejnego durnia aktualności. Więc?
Zwyczajnie - cieszę się. Czuję szczurze pazurki na skórze. I pielęgnuję tamte moje łzy, co nie zdążyły spłynąć. Więc - to. Czyli wszystko.