Artykuły

Nie jesteś naprawdę skończony...

"Novecento" w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Grzegorz Ćwiertniewicz w serwisie Teatr dla Was.

Nie tak dawno współczułem Konradowi Imieli, że jako dyrektor wrocławskiego Teatru Muzycznego "Capitol" dopuścił do premiery nieudanego "Nine". Choć miał najprawdopodobniej świadomość, że przedstawienie jest kompletną artystyczną porażką, mimo wszystko pozwolił na promocyjny, ewidentnie nieuzasadniony szum medialny, który za sprawą zatrudnionych specjalistów od marketingu wytworzył się wokół spektaklu Pii Partum. Na szczęście dla Imieli lokalni dziennikarze, współodpowiedzialni za ten sztuczny rozgłos, poczuli się do winy i solidaryzując się z dyrektorem, po premierze napisali, tudzież wygłosili recenzje bardzo pochlebne, które mogą świadczyć nie o rzetelności, a o braku smaku i dobrego gustu. Negatywne opinie można policzyć na palcach jednej ręki. Ważne jednak, że zostały wydane przez osoby piszące do czasopism i wortali stricte teatralnych, ceniące sobie profesjonalizm i recenzencką niezależność. Wrocławski "Capitol", postrzegany przeze mnie do niedawna jako teatr wolnościowy, zaczyna stronić od obiektywizmu, a już na pewno od prawa do wolności słowa, czego przejawem jest choćby zamieszczanie na stronie internetowej tylko dobrych recenzji, spotykających się z aprobatą wewnętrznych cenzorów. Selekcja tekstów nie dotyka w żadnym razie ich autorów, ale jest wyrazem braku szacunku dla widzów, którymi manipuluje się w kapitalistyczny sposób i zataja przed nimi niekorzystne dla teatru stanowiska, wprowadzając ich tym samym w błąd. W dalszym ciągu wstydzę się za poziom "Nine". Współczułem Imieli, że będzie musiał jakoś sobie z tą złą jakością poradzić, że będzie musiał zmierzyć się z niezadowoleniem widzów, bo to z myślą o nich, a nie o recenzentach i dziennikarzach, powstał ten spektakl.

Na reakcję publiczności nie trzeba było długo czekać. Równo miesiąc po "Nine" odbyła się druga w tym sezonie premiera. Tym razem na Scenie Ciśnień wystawiony został monodram "Novecento" z udziałem Błażeja Wójcika, występującego w "Nine" jako Guido Contini. Imiela nie przewidział, że widzowie mogą nie zaufać na tyle Wójcikowi, żeby znowu oglądać go w głównej roli, skoro poprzednim razem wynudzili się za wszystkie czasy. Świadomość, że Wójcik na scenie miał pojawić się sam, musiała odstraszyć. Intuicja mnie nie zawiodła. Widzowie nie zaufali. Widownia świeciła pustkami, a szkoda, bo Wójcik robił wszystko, by się zrehabilitować, by zyskać uznanie publiczności, dla której we wrocławskim "Capitolu" występuje od nieco ponad roku. Imiela nie pomyślał, by dać ludziom trochę odpocząć lub najzwyczajniej zapomnieć o październikowej porażce. Tym razem mu nie współczuję. Podziwiam natomiast Wójcika, że zdobył się na odwagę, by stanąć na scenie i przemówić do różnie nastawionej do jego występu publiczności.

Alessandro Baricco, autor "Novecenta", ukazał w swoim utworze fascynujący świat fenomenalnego muzyka, który całe swoje życie spędził na statku kursującym pomiędzy Europą a Ameryką, kompozytora-samouka, który nigdy nie był na lądzie. Przestrzeń jego świata tworzą: horyzont morza, pokład i klawisze fortepianu. Wypełnia ją to, co dla niego najważniejsze: muzyczna pasja i prawdziwa przyjaźń. Historię Novecenta opowiada jego najbliższy przyjaciel - trębacz z okrętowej orkiestry - Tim Tooney. Błażej Wójcik, wcielający się w jego rolę we wrocławskim przedstawieniu, opowiada tę historię nie pierwszy raz, więc nie powinien już mylić tekstu. Cztery lata temu uczynił to w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Zastanawiające, dlaczego zdecydował się reaktywować ten monodram w "Capitolu". Niewykluczone, że aktor raz jeszcze zapragnął zmierzyć się z problemem samotności i strachu przed nieznanym, zachęcając tym samym do walki z nieuzasadnionym lękiem. Jeśli tak, znakomicie ukazał psychikę zarówno człowieka samotnego, jak i zdominowanego przez własne fobie. Zmobilizował także do działania. Być może chciał również udowodnić, że o życiu Novecenta można opowiedzieć barwnie bez kolorowej scenografii, odciągającej widza od przesłania, co zarzucali mu recenzenci po krakowskiej interpretacji. Jeśli tak, udało się. Aktorstwo Wójcika stało się w tym przypadku wystarczającą scenografią, choć do wirtuozerii mu jeszcze daleko. Przekonał mnie, że dysponuje sporym warsztatem, że potrafi oddać się postaci, ale i, niestety, poraził momentami sztucznością emocji. Scena, rzecz jasna, nie była pusta. Zamieniła się albo w jakieś pomieszczenie na statku, albo imitowała deski portowe. W każdym razie tajemniczo pośredniczyła między morzem a lądem, światem wewnętrznym a światem zewnętrznym i pozwoliła skoncentrować się na słowie. Damian Styrna, autor scenografii, stworzył subtelną przestrzeń, w której Wójcik miał możliwość czarowania opowieścią o Novecencie, a Marcin Lutrosiński, Łukasz Wójcik i Tymon Tymański mogli wypełnić ją wspaniałą muzyką, czyniąc spektakl finezyjnym. Fabułę monodramu wypada w tym miejscu jedynie zarysować, by nie pozbawiać widzów jej samodzielnego poznawania i przeżywania.

Danny Boodmann T.D. Lemon Novecento został porzucony na "Virginian" jako niemowlę, przez rodziców - emigrantów. Znalazł go jeden z członków załogi, który poczuł się tak, jak gdyby nagle urodził mu się syn. To on nadał mu dumnie brzmiące imię "Novecento". Chłopiec wychowywał się na statku. Błyskawicznie opanował grę na fortepianie i wraz z orkiestrą bawił gości niezwykłą muzyką. Okręt traktował jak dom. Z czasem stał się on dla niego wszystkim: dwa tysiące pasażerów, osiemdziesiąt osiem klawiszy. Gdy jako dorosły mężczyzna zapragnie opuścić pokład, by zobaczyć z lądu morze, zawróci z drugiego stopnia schodów, ponieważ przerazi się rzeczywistością, której nie zna. To z mojej strony duże uogólnienie. Rozważania Novocenta o skończoności i nieskończoności, wypowiedziane ustami Wójcika, są niezwykle głębokie i nabierają szczególnego znaczenia, jakiegoś metafizycznego wymiaru. To ten monolog właśnie należy uznać za najważniejszy w całym monodramie. To bardzo istotny, filozoficzny, aspekt tego przedstawienia. Nie oznacza to, że pozostałe partie wolne są od moralizatorskiego charakteru. Wójcik, co zasługuje na uznanie, nie obarczył tej smutnej historii tragizmem. Pozwolił publiczności na zadumę, ale i na spontaniczny śmiech. Jego Tim też się śmiał, ale ten śmiech był aktem desperacji, był swoistym kamuflażem. Majstersztyk tego przedstawienia polega na tym, że widz nie do końca wie, kto tak naprawdę jest bohaterem - Novecento czy Tim, nad kim rozczula się Wójcik - nad Novecentem czy Timem. A jeśli ów statek jest metaforą państwa lub choćby miasta, to o kim opowiedział Baricco i do kogo w dobie ogólnopolskiego kryzysu zwraca się Wójcik? O tym, czy opowieść Tima jest uniwersalna, widz powinien przekonać się sam.

"Nie jesteś naprawdę skończony, póki masz w zanadrzu jakąś dobrą historię i kogoś, komu możesz ją opowiedzieć" - powie Novecento do Tima. Wójcik miał w zanadrzu taką historię i opowiedział ją ciekawie tym, którzy przyszli go wysłuchać. Ma więc, jako aktor, szansę pozyskać we Wrocławiu sprzymierzeńców. Musi tylko staranniej przebierać w gąszczu ról. "Novecento" w jego wykonaniu to spektakl naprawdę udany. Dla mnie był to przede wszystkim monodram o przyjaźni, o pasji, ale i o ludzkich słabościach, o niebezpiecznym zamykaniu się na nowe. Historia Novecenta, który "sam był dobrą historią", nie powinna pogrążać widzów w smutku. Wręcz przeciwnie - powinna skłonić do refleksji nad życiem, ale w tym optymistycznym wymiarze, powinna skłonić do walki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji