Artykuły

Historia jako szmira

"Morfina" w reż. Eweliny Marciniak w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Paweł Soszyński w Dwutygodniku.com.

W "Morfinie" Eweliny Marciniak historia staje się wieczorną telewizyjną rozrywką, oglądaną z zaciśniętymi pięściami i szczękami na kolanach

Nie lubię "Morfiny" Szczepana Twardocha, przede wszystkim jej autoironicznego kamuflażu, który autorowi pozwala ciągnąć bez końca infantylne słowotoki - autoironiczne, więc z bezpiecznej pozycji demaskujące własną głupotę. Ewelina Marciniak, wystawiając powieść w Teatrze Śląskim w Katowicach, ten infantylny język krytyczny przekłada na styl swojego przedstawienia, pokazując nie tylko to, w jaki sposób układa się narrację historii, czerpiąc z brukowych emocji, ale i to, do jakiego stopnia zużyły się już strategie jej demontażu.

"Morfina" na scenie to slapstickowy raut, w trakcie którego kolejni bohaterowie wykolejają się z bezlitosnym impetem - każdy w inny sposób. To gonitwa myśli na głodzie, chwytająca się narkotycznych flashbacków, łącząca fakty niezbornie i na chybił trafił, znajdująca dla scenicznych zdarzeń najniższy na skali percepcji mianownik. Niemcy leją tu po mordzie Polaków z finezją cyrkowej klaunady, kochanki-kolabornatki uwodzą żołnierzy trickami rodem z niemego kina, a Matka Polka (pochodząca w prostej linii od Matki Boskiej) w stroju podstarzałej Baby Jane z filmu Roberta Aldricha ma na zmianę bogoojczyźniane gwiazdorskie zwidy i nazistowskie, eugeniczne sympatie. Wodewil, show drag queen, weimarski kabaret - Marciniak czerpie z nich garściami, rysując świat "Morfiny" grubą kreską - jak staruszka makijaż zdradzający pierwsze oznaki demencji. Zastanawialiście się, dlaczego te panie mają fioletowe włosy?

Najtaniej jak się da, przeleżałymi farbami. Taka jest recepta "Morfiny" - chodzi o efekt oglądany w szerokim kadrze, za powłoką zaćmy, bez okularów. Mocno, głośno, ma być o wielkiej miłości i zbrodni, o godnych pozazdroszczenia wzlotach i upadkach. Konstanty Willemann (gościnnie Paweł Smagała) jest w tej opowieści tandeciarzem i hulaką, który zmienia narodowości jak rękawiczki. O swingującej jak trio akompaniatorów tożsamości, przelewa się przez spektakl ni to bezmyślny, ni naćpany w chmurze złotego pyłu i blasku świateł. Z pomocą w tym locie przychodzi mu choreograficzne szaleństwo spektaklu (znakomita Dominika Knapik) rozbrajające polską bohaterszczyznę, która najczęściej swe soki witalne czerpie z garsoniery i baru. Zresztą nie chodzi tu ani o historię Polski, ani tym bardziej o nasz patriotyzm. Marciniak wcale nie dekonstruuje narodowej mitologii. Ma do tego świetne narzędzia i zespół, ale rezygnuje z kolejnej groteskowej przebieżki przez imaginarium Polski katolickiej. Ta rezygnacja jest znacząca. Reżyserka na styku tego, co śląskie, polskie i niemieckie pokazuje historię jako kabaretową inscenizację i cyrkowe widowisko. To teatr dla mas, cyrk dla tych, co czerpią przyjemność z cudzego nieszczęścia. Seans dla płaczliwych. Historia jako wieczorna telewizyjna rozrywka, oglądana z zaciśniętymi pięściami i szczękami na kolanach. Aby taka historia działała - potrzebuje bohaterów i czarne charaktery. Więc się ich tworzy na wzór kryminałów, romansów i opowieści z dreszczykiem.

To bardzo atrakcyjny świat, sensy zdają się w nim powstawać same, aktorzy korzystają z niego pełnymi garściami - okazuje się, że Teatr Śląski ma wspaniały zespół. Tym bardziej więc dziwi absolutna bierność dramaturga spektaklu. Zupełnie jakby uwierzył - a wraz z nim reżyserka - że i tak wszystko tu będzie znaczyć. Bo Polska, bo historia, bo pamięć - wiadomo, to składniki, które połączone, same z siebie niezawodnie eksplodują. Jak się okazuje, nie zawsze. Jarosławowi Murawskiemu sprawnie wyszło rymowanie stylizowanym trzynastozgłoskowcem, co widz mógł ocenić w wałbrzyskim "Na Boga!". Tym razem jednak całkowicie zawiódł. Jego adaptacja składa się z fragmentów wybranych na chybił trafił, strzałów w ciemno. To jedynie konieczne paliwo dla inscenizacji, która - na szczęście - i bez przytomnego dramaturga mknie jak rozpędzona maszyna, nieubłaganie i do celu.

W rezultacie otrzymujemy przedstawienie, w którym scenografia wraz z grą świateł sprytnie tasującą sceniczne plany (Katarzyna Borkowska) znaczą więcej i ciekawiej, niż sam tekst i jego montaż. U Borkowskiej świat Willemanna to wielka arena zakończona pochylnią z kolorowych prostokątów polskich pól i odznaczeń naszytych na mundur jednocześnie. Z boku sceny ciągną się garderobiane teatralne lustra, które nie pozwalają nam zapomnieć, że wszystko jest tu widowiskowym numerem schlebiającym niewybrednym gustom. W "Morfinie" Marciniak historyczna narracja to szmira korzystająca z tanich efektów, kieszonkowy harlequin i film klasy B dogadzające najniższym instynktom. Tego w polskim teatrze - i debacie - jeszcze nie było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji