Szarża
Motor żużlowy jest bardzo trudny do opanowania, nie tylko ze względu na potężny silnik, ale również dlatego, że nie ma hamulców. Kiedy się już nim ruszy z miejsca (a rusza gwałtownie), trzeba umieć go opanować, zaś potem mieć dobry pomysł na to, jak go w końcu zatrzymać. Jan Klata, specjalista od teatralnej jazdy bez trzymanki (i bez hamulców właśnie), postanowił w Teatrze Polskim w Bydgoszczy zrealizować "Szwoleżerów" - przedstawienie o żużlowcach na podstawie tekstu Artura Pałygi. Spektakl, jak żużlowy motor, już na początku bardzo ostro przyspiesza, ale nie można się oprzeć wrażeniu, że w końcu ponosi swoich twórców. Chociaż Klata i Pałyga do mety dojeżdżają w jednym kawałku, wyścig w ich wykonaniu nie robi zbyt wielkiego wrażenia. Bywa pięknie, przejmująco i zabawnie, ale twórcy chyba za bardzo dali się porwać urokowi pojawiających się na scenie kolorowych kombinezonów i potężnych motorów.
Trzeba uczciwie przyznać, że trudno mu się nie poddać. Głównym elementem scenografii Mirka Kaczmarka są wiszące w powietrzu motory. Od dwóch z nich w locie oddzielają się postaci zawodników - to trójwymiarowa, plastyczna migawka z jakiejś wyjątkowo spektakularnej katastrofy, na której widok publiczność na trybunach pewno wstrzymałaby oddech. Aktorzy grający żużlowców występują cały czas w kombinezonach i kaskach - ten kostium, jak rycerska zbroja, zmienia ich w nadludzi, oddzielonych od reszty ludzkości również przez to, że ich lekko stłumiony głos dobiega do widowni z głośników. Kask staje się nową, doskonalszą twarzą, a żużlowiec nie może go zdjąć, nawet kiedy pochyla się nad swoim dzieckiem. Ciągła obecność ludzi i motocykli na scenie prowadzi do oczekiwanej, ale i tak robiącej ogromne wrażenie kulminacji - przecież w spektaklu o żużlu trzeba w końcu odpalić silnik, który wypełni rykiem i dymem scenę i widownię. To jeden z najbardziej pamiętnych fragmentów przedstawienia, nie tylko dlatego, że głośny i widowiskowy, ale też dlatego, że Klata pieczołowicie do niego przygotowuje.
W "Szwoleżerach" Klata potwierdza swoją reputację mistrza teatralnego efektu. Reżyseruje "Szwoleżerów" z ułańską fantazją. Na scenie cały czas obecny jest grający ostrą muzykę zespół Polish Hammers. Kolejne wyścigi, pokazywane w oparach dymu przecinanego kolorowymi światłami, są coraz dziwniejsze: najpierw żużlowcy popychają przed sobą motory, ale już w następnym starciu wpadają na scenę podskakując na plastikowych krzesełkach ogrodowych. Zajeżdżanie na takim krzesełku drogi rywalowi, a potem wyprawianie na nim (krzesełku, nie rywalu!) akrobacji po pokonaniu mety (wielkie brawa dla Mateusza Łasowskiego!) to rzeczy warte zobaczenia. Głośne wybuchy śmiechu na widowni są w pełni zrozumiałe - niemal wszystko w "Szwoleżerach" jest brawurowe, przeszarżowane, komiczne i widać, że cały zespół dobrze się przy tym odrobinę wariackim przedsięwzięciu bawił. Czemu ta efektowność ma służyć? Sporo sugeruje sama scenografia. Żużlowiec wylatujący w powietrze na swoim mechanicznym rumaku. Żużlowiec już tylko rękami dotykający spadającego z wysokości motoru. Żużlowiec półleżący na ziemi i wyciągający przed siebie ręce w geście ni to błagalnym, ni to cierpiętniczym. Stopklatka z wypadku na torze, ale też hołd oddawany prawdziwym mężczyznom stawiającym czoła śmierci. Jak w tytule spektaklu i jak w polskim patriotyzmie. Scenografia Kaczmarka jest wariacją na temat malarstwa batalistycznego - pokazuje różne fazy umierania, wywołując aplauz widzów, którzy sami nie mają odwagi w ten sposób umrzeć. W sztuce będzie później jasno powiedziane, że żużlowcy to kolejne wcielenie polskiej kawalerii, która wciąż nas zachwyca swoimi widowiskowymi zgonami. Westchnienia publiczności oglądającej na meczu żużlowym koziołkujące w powietrzu motocykle i turlające się w pyle ciała - to ten sam mechanizm, który stoi za patriotyczno-męczeńskim uniesieniem.
W końcowej scenie jedna z postaci tłumaczy publiczności, że dzisiaj to żużlowcy szturmowaliby wąwóz Somosierry i ginęli w powstaniach.
Heroiczny męski żywioł żużla zostaje w "Szwoleżerach" pokazany przez pryzmat niewielkiego klubu sportowego. Prezes (Roland Nowak) zapewne sam kiedyś jeździł - do dziś nie umie się rozstać z butami żużlowymi - ale poważny wypadek położył kres jego karierze. Teraz porusza się już tylko na wózku. Kiedy na nim siedzi z dziwacznie podkurczonymi nogami, koła wydają się przedłużeniem jego ciała. Tak jak jego zawodnicy, jest hybrydą człowieka i maszyny. Pod jego opieką pozostaje trzech zawodników. Miszczu (Mateusz Łasowski), zgodnie ze swoją ksywką, jest w tej chwili królem torów. Złamany (Michał Czachor) był kiedyś świetny, ale po wypadku, w którym o mało nie zginął, stracił pewność siebie. W newralgicznych momentach zwalnia zamiast przyspieszać i boi się o własne życie, bo ma przeczucie, że długo już nie pożyje. Młody (Piotr Żurawski) to nowy nabytek drużyny, który jeszcze uczy się i jazdy, i radzenia sobie w pokrętnym sportowym światku. Każdy żużlowiec potrzebuje kobiety - Izabella (Marta Nieradkiewicz), Sandra (Marta Ścisłowicz) i Sylwia (Karolina Adamczyk) są ładne, wyzwolone obyczajowo, noszą kuse spódniczki i kochają nie tyle swoich mężczyzn, ile wszystko to na co ich stać. Pojawiają się też postaci, które żyją na marginesie żużlowego światka. Fryzjer Ryszard (Mirosław Cuzowski) jeździł, dopóki nie otarł się o śmierć. Teraz układa włosy dziewczynom motocyklistów, a w wolnych chwilach konstruuje specjalną maszynę do porozumiewania się z umarłymi. Sindirella (Dominika Biernat) to młoda kobieta, która czyści klubowe motory, nie po to, żeby zarobić, tylko dlatego, że kocha żużel.
Z początku "Szwoleżerowie" to seria luźno powiązanych epizodów - scenek z życia klubu: Bal Żużlowca, kłótnie z towarzyszkami życia, romanse, pogaduchy u fryzjera i same wyścigi. Potem powoli wyłania się fabuła: pogłębiający się kryzys Złamanego, który przed swoim strachem ucieka w narkotyki, oraz zmiana w losach Sindirelli, która, jak Kopciuszek, marzy o zmianie losu, tyle że u Pałygi kluczem do spełnienia jej marzeń będzie nie balowy pantofelek, a potężny bucior żużlowca. W końcu, jak Mickiewiczowska Grażyna, przywdzieje kombinezon-zbroję mężczyzny, który nie stanął na wysokości zadania, i pojedzie w wyścigu, godnie go zastępując.
Pałyga w historię o demonicznym Prezesie i trzech mrukliwych macho w kombinezonach umiejętnie wplata wątek szybkiej, gwałtownej śmierci. Przytępawi żużlowcy budzą salwy śmiechu, ale wszyscy wiedzą, że ich los jest już przypieczętowany. Jest i śmiesznie, i strasznie. Można tu przywołać choćby świetną scenę, w której kobiety żużlowców testują skonstruowaną przez pana Rysia machinę do rozmowy z umarłymi, a po krótkiej wymianie kwestii ("LAMPA!" - "STÓŁ!") okazuje się, że najwyraźniej żywi nie mają nic do powiedzenia umarłym i vice versa. Ta ponura, ale budząca chichot wizja świętych obcowania jest przecież tylko odbiciem rozmów, które przyszli święci męczennicy żużla prowadzą na scenie ze swoimi kobietami.
Jak zwykle w dramatach Pałygi widać, że autor potrafi bardzo sprawnie łapać ludzi za słowa. Silący się na elegancję językową Prezes, Izabella serwująca kolejnym żużlowcom swoje koszmarne wiersze i opowiadająca o tym, jak i gdzie cięła sobie żyły, Miszczu próbujący się dogadać z Sandrą nad ich płaczącym dzieckiem - to wszystko języki gdzieś podchwycone i przeniesione do dramatu tak, że i zachowują autentyczność, i mają w sobie coś z poezji.
Plusy nie równoważą chyba jednak minusów. Tych, niestety, jest sporo. Przede wszystkim - postaci "Szwoleżerów" w większości są wcieleniami prostych schematów. Tępi i mrukliwi żużlowcy, interesowne panienki w krótkich spódniczkach, pokorny Kopciuszek szorujący motocykle. Po wyjściu ze "Szwoleżerów" pamięta się nie postaci, a zabawne komentarze, które wygłaszały. Schematyczna okazuje się też fabuła - historia upadku Złamanego i wątek wynagrodzonej cierpliwości Sindirelli ani nie zaskakują, ani nie porywają. Wyglądają jak elementy historyjki z ponurym morałem i burzą efekt zbudowany przez niejednoznaczne, ironiczne epizody z początku dramatu.
"Szwoleżerowie" mieli być dekonstrukcją polskiego mitu patriotyczno-męczeńskiego. Widać to w wielu momentach, kiedy żużlowcy są wprost porównywani do oddających życie za ojczyznę żołnierzy, Ale tekst - i spektakl - poruszają się raczej między (często niezłym) dowcipem a (często nużącym) schematem i powiązanie szwoleżera z żużlowcem do samego końca działa jednak na poziomie wyłącznie luźnego skojarzenia, z którego niewiele wynika. Chociaż sztuka odwołuje się do bogoojczyźnianych mitów, tak naprawdę niewiele jest o nich w stanie powiedzieć. Pozostaje co najwyżej celną satyrą na środowisko polskiego żużla.
To może właśnie główny grzech "Szwoleżerów" - wszystko tu dopowiedziane i doprowadzone do samego końca, prawie bez niejasności i bez metafory. Trzeba wprost stwierdzić, że żużlowcy to odbicie polskiej kawalerii; że duże pieniądze psują człowieka; że za żużlowcami latają plastikowe lale; że kobietom w świecie męskich sportów jest bardzo ciężko. I że świat żużla jest podły, brudny i niszczycielski.
Najlepsze spektakle Klaty są wielkie przede wszystkim w swojej niejednoznaczności. Dlatego sceny śmierci Azji w "Trylogii", występu Apolla w "Orestei" czy końcowego chaosu w "Sprawie Dantona" nie dają spokoju jeszcze długo po wyjściu z teatru. "Szwoleżerowie" w ten sposób nie uwierają. To nie, jak można by pomyśleć, ironiczna i poważna jednocześnie wiwisekcja polskiego myślenia o sporcie, szabli i powstańczych kanałach. Nie pomaga nawet nawiązanie do "Nocy listopadowej" Wyspiańskiego pod koniec, kiedy dziewczyny żużlowców z włóczniami zagrzewają swoich mężczyzn do boju. To po prostu zabawny, brawurowo zrealizowany i zagrany spektakl o żużlu oraz śmierci na torze i poza nim. Motory i kaski okazały się na tyle uwodzicielskie, że musiały w końcu zagrać główną rolę. Dla znaków rozpoznawczych Klaty - złośliwej ironii i wyzierającego spod niej systematycznego, poważnego myślenia - tym razem chyba jednak zabrakło miejsca.