Przerost inscenizatorskich ambicji
"Hymn miłości według Edith Piaf" - recital Roberta Kudelskiego w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.
Jest taka kategoria szlachetnych przedstawień, o których źle pisać nie wypada, a dobrze nie sposób. To przypadek "Hymnu miłości według Edith Piaff" w wykonaniu
Roberta Kudelskiego.
Dałbym dowód dużej naiwności, gdybym oczekiwał od aktora interpretacji piosenek dorównujących oryginałom. Ich poprawne wykonanie można już potraktować jako sukces. Całość mogła wypaść o wiele korzystniej, gdyby nie przerost inscenizatorskich ambicji.
Robert Kudelski - aktor popularny dzięki rolom w serialach "Złotopolscy" i "Na Wspólnej" oraz laureat I nagrody Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Francuskiej w 1998 r. - śpiewa może nieporywająco, ale sprawnie. Znacznie lepiej wychodzi mu to jednak w kameralnych warunkach z samym pianistą Januszem Tylmanem. Duża scena oraz poszerzony skład zespołu, jak w przypadku "Hymnu miłości...", sprawia, że bardziej przysłuchujemy się wirtuozerii akordeonisty niż samemu wokaliście.
Recital piosenek Edith Piaf jest ostatnią częścią tryptyku, którą poprzedziły "Jacques Brel" i "Aznavour". Kilka piosenek z tego ostatniego przedstawienia znalazło się też w "Hymnie miłości...", ukazującym nie tylko paryskiego Wróbelka, ale i innych artystów - Yvesa Montanda czy Gilberta Becaud - współczesnych niezwykłej piosenkarce. Jednak Brel i Aznavour w ustach Kudelskiego wypadli znacznie mniej egzotycznie niż Piaf. W tak skomplikowanej materii dramatycznej i wykonawczej, jaką niesie każdy z utworów legendy francuskiej piosenki, duża scena obnażyła wszystkie słabości warsztatu aktora. I paradoksalnie, w bliższym, intymniejszym kontakcie z widzem -jaki Kudelski z korzyścią dla siebie odnalazł w kameralnych warunkach salki na dole - nie byłyby zapewne aż tak rażące.