Artykuły

Kot jako Religa

- Przygotowanie roli zaczyna się od butów. Tak mawiał Jerzy Stuhr, mój profesor. W przypadku roli profesora Religi poprosiłem o adidasy wyglądające jak z lat 80. I przez jakiś czas w nich chodziłem, przydeptując po swojemu - rozmowa z TOMASZEM KOTEM o filmie "Bogowie".

Piotr Adamczyk: W teatrze gra pan postacie z Szekspira, Gogola, Gombrowicza. Trudne, ale literackie. W "Skazanym na bluesa" - Ryszarda Riedla, w "Bogach" - profesora Religę. Co jest trudniejsze - zagrać Hamleta czy zwykłego człowieka?

TOMASZ KOT: - Niezwykle trudno jest zagrać kogoś, kogo ludzie jeszcze pamiętają. Porównują, oceniają podobieństwo, wygląd, chód, gestykulację - wszystko. Jednak dla mnie to nie jest tylko kwestia ilości pracy, jaką musze w rolę włożyć, ale coś znacznie ważniejszego. Coś, co dzieje się już poza planem - akceptacja rodziny człowieka, w którego się wcielam.

Przy "Skazanym na bluesa" pojechałem do żony Riedla. Przedstawiam się i mówię, że będę w filmie Ryśkiem. Ona patrzy na mnie i czuję, że się zastanawia: "Co to za szczeniak tu przyjechał?" A potem mówi: "A co ty o nim możesz wiedzieć? To ja te wszystkie lata z nim spędziłam". Poczułem wtedy, jak mocne jest to obciążenie, potworny stres, z którym trzeba się zmierzyć - nie tylko dla aktora, ale i dla członków rodziny tej osoby, którą się gra. No, ale jakoś wtedy poszło.

Jakoś? Podczas trzydziestego Festiwalu w Gdyni film dostał Złotego Klakiera, nagrodę dla filmu najbardziej oklaskiwanego. Oklaski trwały niemal trzy i pół minuty.

- Naprawdę? Ktoś to mierzył?

Mierzył. A jak było z rolą Religi?

- Gdy ją dostałem, od razu rozległy się głosy niedowierzania typu: "A niby dlaczego to właśnie on ma zagrać profesora? Ani ta sylwetka, ani podobieństwo, co to za pomysł i w ogóle?" Ale gdy opublikowano pierwsze zdjęcia z planu, to od razu pojawiły się opinie, że całkiem nieźle.

W filmie jest pan niezwykle podobny do Religi.

- Też mnie to zdumiewa. Sam nie wiem, jak to się stało. Na początku, gdy dostałem propozycję, to pomyślałem: "Kurde, podobieństwa nie widzę, no ale zobaczymy, co da się zrobić".

I co pan zrobił?

W takich sytuacjach warto być trochę detektywem. Trzeba szukać materiałów, na których można się oprzeć. Filmów, zdjęć, wywiadów radiowych. Co innego jednak wcielić się w muzyka rockowego, gdzie jest gotowy szkic wizerunku - jadę w trasę, mam gitarę, kabel, wielkie głośniki, przede mną scena - wszystko, co każdy widział dziesiątki razy. A co innego wcielić się w konkretnego człowieka, tego jedynego, niepowtarzalnego, który miał własną mimikę, gesty, przyzwyczajenia.

Jednak o ile w przypadku Riedla mogłem w Internecie znaleźć sporo filmów o zespole Dżem, to w przypadku Religii wyszukiwarki były zupełnie nieprzydatne, bo film opowiada o początkach kliniki w Zabrzu. To była połowa lat 80.!

Spotkał się pan z bliskimi profesora?

- Spotkałem się z jego żoną, panią Anną Religą. Pokazała mi zdjęcia z rodzinnych albumów. Spostrzegłem na przykład, że na wielu pojawia się w tej samej koszuli. Mówię więc: - "Zobaczcie, ta koszula jest ważna, nosił ją przez kilka lat". A jego żona spogląda i potwierdza: "Faktycznie, to jego ulubiona koszula".

Jak wyglądała ta koszula?

- Biała z krótkim rękawkiem, z kratką na kołnierzyku. Kostiumolodzy ją odtworzyli. Zakładałem ją do kilku scen.

Co jeszcze dały te zdjęcia?

- Oglądałem je, starając się zapamiętać jego gesty, którymi czegoś odmawiał lub czemuś zaprzeczał, ruch, jakim sięgał po papierosa lub odstawiał krzesło. Zapamiętywałem te kadry, potem na ich podstawie zacząłem ćwiczyć wyraz twarzy, charakterystyczny grymas, pochylenie ciała.

Z sylwetką początkowo miałem problem. Religa był lekko pochylony, ale naśladując go, łatwo było popaść w karykaturę. Zwłaszcza że na planie czasami pracuje się 26 godzin non stop i dodatkowo przytłacza człowieka zmęczenie. Bałem się, że może to wyjść groteskowo. Długo ćwiczyłem przed lustrem ten rodzaj lekkiego przygarbienia, który widziałem na zdjęciach.

A jego głos, sposób mówienia?

- Dotarliśmy do archiwum radia, przesłuchałem kilka wywiadów. Chodziło o to, by sprawdzić, czy miał głos zimny czy ciepły, usłyszeć, z jaką gwałtownością opowiadał, czy połykał końcówki słów. Znów trochę detektywistyczna robota. Miał tembr głosu, którego nie jestem w stanie odtworzyć, może momentami...

W trailerze filmu te momenty były widoczne.

- Tak, widziałem, że pod trailerem pojawiły się komentarze ludzi, chyba tych, którzy z tamtych lat go pamiętają. Komentarze typu: "O nawet mówia jak Religa". Starałem się naśladować jego niektóre sformułowania, zawołania. On np. mówił często: "Kićka."

Co mówił?

- "Kićka". "Kićka" to czy tamto. "Kićka, uważaj". "Kićka, podaj mi". To specyficzne określenie kierował na przykład do pielęgniarek. Staraliśmy się je wplatać w dialogi. Lubił też niecenzuralne słowa.

Kusiło pana, żeby do filmu przenieść klimat dra House'a?

- Miałem takie skojarzenie po przeczytaniu tekstu scenariusza. Religa chodził zazwyczaj w rozczłapanych adidasach, jakoś mi to do dra House'a pasowało. Poza tym obaj byli innowacyjni i w ostrej kontrze do ogólnie przyjętego kanonu. Ale potem przyszłonam grać peerelowską rzeczywistość i gdzieś to wyparowało.

A propos adidasów. Czy to prawda, że przygotowanie do roli zaczyna się od butów?

- Tak mawiał Jerzy Stuhr, nasz profesor. Jeśli postać, którą mam zagrać, lubiła inne buty niż ja, to i ja muszę je polubić. Rysiek Riedel nosił kowbojki, nosiłem więc i ja - i to kilka miesięcy przed zdjęciami, żeby poczuć się w nich swobodnie. Podobnie było w przypadku Religi. Poprosiłem o adidasy wyglądające jak z tamtej epoki i przez jakiś czas w nich chodziłem, przydeptując po swojemu.

A kiedy są już buty, to jak wchodzi pan do środowiska, które ma pan zagrać?

- Hmm... Podam przykład. Do czasu "Skazanego na bluesa" nie miałem kontaktu z narkotykami, a nie chciałem sobie tylko wyobrażać, jak to by było. Jakiś czas spędziłem więc w ośrodku dla narkomanów. Musiałem tam pójść, żeby zobaczyć, o co w tym chodzi.

Do "Yumy", gdzie grałem bossa rosyjskich gangsterów, nie musiałem wchodzić w środowisko, bo jestem z Legnicy i tam miałem dużo różnych dziwnych znajomych. Wychowywałem się w mieście, w którym stacjonowały wojska radzieckie - po transformacji mnóstwo osób rosyjskojęzycznych przyjeżdżało, na własne oczy widziałem, jak to wszystko wygląda.

A jak pan przygotowywał się do roli kardiochirurga?

- Przede wszystkim musiałem poznać tę dość specyficzną materię, zobaczyć z bliska, jak wygląda ten zawód. Spotkaliśmy się najpierw w szpitalu, żeby się poznać. Okazało się, że najlepszą pomocą będą dla nas uwagi dawnych instrumentariuszek, które w latach osiemdziesiątych z Religą pracowały. I tak zaczęło się powolne wchodzenie w specyfikę czasu, medycyny i jej narzędzi, obyczaju.

To jest hermetyczne miejsce. Zwykli ludzie z ulicy dostają się tam tylko pod narkozą. Mało kto zna też realia zawodu kardiochirurga, który idzie do pracy, bierze piłę i otwiera klatkę piersiową człowieka.

Te sceny wyglądają w filmie naturalnie. Mieliście dublerów?

- Skądże. Zorganizowano nam w szpitalu ćwiczenia poglądowe, żebyśmy wiedzieli, na czym to wszystko polega. Przyszywaliśmy jakieś stare zastawki do zrolowanych fartuchów. Wiadomo, że nikt po tygodniu nie nauczy się szyć chirurgicznie, ale chodziło o to, żeby na planie filmowym nie popełniać rażących błędów. No i żeby mieć chociaż namiastkę świadomości tego fachu, złapać jego charakter, a przy stole chirurgicznym przyjąć właściwą pozycję, ograniczyć liczbę niepotrzebnych ruchów, słowem - wiedzieć, co się robi z tą dziurą, która jest w człowieku.

Czytałem opinię, że gra pan Religę niemal jak Johna Wayne'a.

- Bo mówiło się wtedy, że Zbigniew Religa to John Wayne polskiej kardiochirurgii. Wysoki, przystojny, cieszył się powodzeniem. Latał na staże do Stanów, wrócił bardzo dynamiczny, pełen temperamentu. No i w dżinsach. Stąd się to wzięło.

Jego znajomi z tamtego okresu opowiadali mi, że miał w sobie amerykańskość, która wychodziła nie tylko w ubiorze, ale i w sposobie prowadzenia samochodu, w brawurze widocznej w życiu codziennym.

Jak ten John Wayne odnalazł się w siermiężnym PRL-u?

- Zazwyczaj wygrywał z nim, chociaż pewnie tylko on wie, jakim kosztem. Nie udało mu się przekonać do transplantacji serca szefostwa kliniki w Warszawie, więc pojechał do Zabrza. Tam zastał w zasadzie jeden wielki plac budowy. Fundusze na sprzęt gdzieś przepadły, a on chodził po ministerialnych gabinetach i odsyłany był od drzwi do drzwi. Tych peerelowskich realiów w filmie jest pełno. Na przykład scena, w której Religa czeka na serce do przeszczepu, a karetka gdzieś staje w drodze, bo zabrakło paliwa. Kupić nie można, bo benzyna na kartki, więc po prostu kradną, żeby jednak dojechać.

Filmowo i efektownie, ale w rzeczywistości było tak, że Religa poprosił o pomoc miejski komitet PZPR.

- Ja słyszałem inną wersję. On w filmie początkowo mówi, że choćby nie wiadomo co się działo, to do partii po pomoc nie pójdzie. Ale potem okazuje się, że w tamtych realiach bez partii nic nie da się zrobić. I jeśli ma idée fix, że chce przeszczepiać serca w Polsce i dogonić świat, to musi zacząć sięgać po środki, które mu to umożliwią.

W scenariuszu jest autentyczne wydarzenie, w którym profesor ratuje syna partyjnego dygnitarza, a on potem pojawia się z pomocą w różnych przełomowych i trudnych momentach. Taki czerwony anioł stróż.

Determinacja Religi polegała też na tym, że wyłamał się z ówczesnej klauzuli sumienia.

- Można tak powiedzieć. Starsze pokolenie lekarzy nie chciało się zgodzić na transplantację serca. To dlatego Religa musiał szukać kliniki poza Warszawą. Pobranie serca do przeszczepu łamało ówczesny rygor religijny i moralny. W filmie jest widoczne, jak część środowiska lekarskiego utrudnia mu pracę. Np. kiedy komisja orzekająca śmierć mózgową myślała, że przyjeżdżają po nerkę, to była skłonna ją wydać, ale gdy się dowiedziała, że pobrane ma być serce, to postanowiła zebrać się jeszcze raz jeszcze, by powtórzyć całą procedurę.

Nadal mamy problemy na styku medycyny i moralności.

- No tak, ale coś panu powiem. Po studiach byłem na wymianie studenckiej u Tatarów na Krymie. Potem, kiedy w ramach rewizyty Tatarzy przyjechali do Polski, to widziałem, jak niesłychanie byli wstrząśnięci tym, co zobaczyli na Wawelu. Sarkofag Tadeusza Kościuszki, ale bez serca, które pochowano na Zamku Królewskim w Warszawie. W ich kręgu kulturowym to nie do pomyślenia. Pytali mnie, jak to możliwe, że taka zasłużona postać nie jest należycie czczona, bo zwłoki zostały zbezczeszczone. "Kim wy jesteście, że wyrywacie serca trupom?" - pytali z przerażeniem. I to Tatarzy, o których po "Panu Wołodyjowskim" my mamy nieco inne wyobrażenie. Pomyślałem sobie wtedy: "Ja pierdzielę, może coś w tym jest nie w porządku". Właściwie dlaczego decydujemy się na to, że wyciągamy z czyjegoś ciała serce i przekładamy do innego pudełka. Kto nakreśla te normy?

W jednym z wywiadów Religa powiedział: "Obserwacja życia i doświadczenie lekarskie utwierdzają mnie, że Boga nie ma."

- W filmie widać, że był ateistą. Nie jakimś wojującym, ale miał mocno skonstruowany świat, w którym nie było miejsca na medaliki i zdawanie się na opatrzność. Na pewno nie gram człowieka, który powierza losy swoich pacjentów niewidzialnej sile wyższej.

Liczył się jednak ze zdaniem Kościoła. Kręciłem dwie sceny, w którym Religa rozmawia z księdzem Tischnerem. Spodziewał się wielkiej nawałnicy, chciał wiedzieć, co na to Kościół. Tischner okazał się bardziej postępowy niż niektórzy ówcześni lekarze, bo prostu powiedział, że mózg, który wymyślił przeszczep, jest darem od Boga.

Ostania scena filmu jest rekonstrukcją sytuacji uwiecznionej na jednym z najsłynniejszych zdjęć świata.

- Tak, jest tą słynną sceną, którą w 1987 r. opublikował "National Geographic". Fotografia znalazła się na liście 100 najważniejszych zdjęć w jego historii. Po skończonej operacji wyczerpany profesor siedzi przy stole operacyjnym i monitoruje na ekranie pracę serca. W tle widać jego asystenta, który ze zmęczenia osunął się na podłogę i zasnął. To był nasz ostatni dzień zdjęciowy. Zdjęcie zostało wyświetlone na ścianie i na jego podstawie odtworzono tamtą salę operacyjną. Bardzo ciekawe doświadczenie z aktorskiego punktu widzenia - po prostu zagraliśmy w tym dniu zdjęcie.

Nie wygląda już pan jak aktor grający profesora. Wąsy...

- Robimy już zdjęcia do filmu Maćka Bochniaka "Disco polo". Wejdzie na ekrany w przyszłym roku. Gram producenta muzycznego. Charyzmatyczny, wszystkomogący w tej branży gość. Wcielam się w kolejną postać, stąd ten wygląd.

W filmie przydaje się panu doświadczenie z teatru?

Cały czas mam kontakt z teatrem i go nie odpuszczam, jest dla mnie bardzo ważny. W teatrze wymagany jest od aktora inny rodzaj wysiłku, inaczej się gra, za pomocą innych środków

W filmie bywa, że na planie liczy się głównie twarz i warunki fizyczne. John Gielgud, brytyjski aktor, mówił: "Gram także w filmach, których nie rozumiem, aktor nie zawsze musi rozumieć, jeżeli ktoś chce używać mojej twarzy jako czegoś istotnego, to ja w to wchodzę". Dlatego jeśli ktoś jest modelem i czuje dryg aktorski, to w filmie się może odnaleźć, ale w teatrze byłoby gorzej. Tam nie wystarczy występować, trzeba grać całym sobą i mieć absolutną świadomość roli. W filmie rytm sceny wyznacza reżyser w montażowni, w teatrze rytm sceny wyznaczają grający aktorzy.

A do komedii pan powróci?

- Szekspir pisał i komedie, i dramaty. Nie może być tak, że jak aktor jest zatrudniony w teatrze, to gra tylko dramaty, a do komedii szuka się innego. Musi się odnaleźć w jednej i drugiej roli. Zresztą może się nie odnajdywać, ale jak jest na etacie, to gra jedno i drugie, nie ma gadania. Wydaje mi się, że ta dwubiegunowość jest wpisana w aktorstwo i to sprawa oczywista. Dla mnie ważne jest, żeby się spełniać w tym, co ten zawód oferuje. To wielka przyjemność grać w teatrze, kiedy ludzie reagują kaskadami śmiechu. Nie ma w tym nic ujmującego. Nie ma powodu, by odmawiać roli w komedii, zwłaszcza dobrej.

A czego pan odmówił?

- Paru ról, udziału w kilku reklamach, gdzie miałem np. zachwalać jakiś towar, imitując głos Bogusława Lindy.

A najgłupsza rzecz, jaką pan zrobił?

- Chyba promocja Smirnoffa podczas studiów. Pomysł gości z marketingu był taki, że udajemy mafię. Przebrani za gangsterów chodziliśmy po knajpach i na oczach przerażonych klientów wyciągaliśmy karabiny, żądając haraczu. No i suspens był taki, że to promocja, bo jak nacisnęliśmy na spust, to z karabinów lała się wódka. Ale raz trafiliśmy na tzw. chłopców z miasta. Potem powiedzieli nam, że jakbyśmy zaczęli rozmawiać po rosyjsku, to wyjęliby "klamki". Do dziś czuję dreszcz, jak to wspominam.

Ponoć kiedyś w czasie zdjęć wpadł pan w depresję.

- Też o tym słyszałem i od razu to dementuję.

Plotkę mogła przynieść internetowa wyszukiwarka. Pewien Tomasz Kot działa na rzecz fundacji zajmującej się depresją.

- Nie wiem. Wyszukiwarki żyją własnym życiem. Jest na przykład jeszcze inny Tomasz Kot, który ma adres mailowy różniący się od mojego nieznacznie. Czasami to on dostaje wiadomości wysyłane do mnie. No i odpisuje za mnie. Raz dzwoni do mnie ktoś z pytaniem, na ile poważna jest ta kontuzja, bo to aż niemożliwe, żebym był wyłączony na sześć tygodni. Mówię, że nie bardzo wiem, o co chodzi. A on mi mówi, że proszę bardzo, ma tu mail od pana Tomasza Kota, w którym jest napisane: "Mam, kurwa, skomplikowane złamanie ręki i nie będzie mnie przez sześć tygodni". Jak tylko złapię trochę wolnego czasu, to napiszę do gościa, żeby się umówić na kawę.

Ma pan problem z kotami?

- Cały czas dostaję propozycje do sesji z kotem. Co roku też ktoś chce, żebym 17 lutego, w Międzynarodowy Dzień Kota, wystąpił w telewizji i rozmawiał o kotach. Raz nawet, gdy grałem w Kaliszu, przyjechała ekipa telewizyjna z Poznania, przerwali próbę i mówią, że chcą zrobić wywiad o kotach, bo dziś jest ich dzień. Odmówiłem, wcześniej nikt nawet nie zapytał, czy mam ochotę na ten temat rozmawiać.

Z drugiej strony widziałem niedawno monodram przez pana prowadzony - "Sex Guru". Mówi pan: "Wszyscy wiedzą, jaka jest pozycja na pieska, a jak wygląda pozycja na kota?"

- "Sex Guru" to zabawna i niesforna moralnie sztuka austriackiego komika Wolfganga Weinbergera, wielki przebój West Endu. Osią jest monolog, który prowadzę, ale pojawiają się też pytania od widzów. Kwestia z kotem wzięła się z tych pytań.

Lubi pan tego typu przedstawienia?

- Nie ma pan pojęcia, jaka to jest adrenalina, gdy człowiek coś mówi, a tysiąc zgromadzonych w sali osób pokłada się ze śmiechu.

Scenarzysta filmu "Bogowie": "Zwariowałem kompletnie... Właściwie kilka razy zwariowałem"

*Tomasz Kot - rocznik 1977, urodzony w Legnicy. Grywał w serialach, cały czas występuje na scenie - jest związany z kaliskim teatrem im. Wojciecha Bogusławskiego. W filmie wcielił się m.in. w Hansa Klossa w "Stawce większej niż śmierć", w Ryszarda Riedla w "Skazanym na bluesa", grał w kultowym "Testosteronie" (i kilku popularnych komediach), "Yumie", a 10 października do kin wejdzie film "Bogowie", w którym wciela się w postać Zbigniewa Religi.

Tomasz Kot zajmuje się również dubbingiem. Podkładał głos m.in. w "Mikołajku" (jako tata Mikołajka), "Dżungli" (jako wiewiórka Benek), "Mysich agentach" (jako Stefan Malutki) czy "Asterixie na olimpiadzie" (jako Romantix).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji