Szpagat na suficie
Premierę komedii Fredry "Damy i huzary" w łódzkim Teatrze Powszechnym przygotowała Agnieszka Glińska, nadzieja współczesnej reżyserii. Być może znakomita opinia, jaką Glińska cieszy się od pewnego czasu, spowodowała nazbyt wygórowane oczekiwania. Tym razem artystka zadane lekcje odrobiła z wyraźną ambicją, za to bez błyskotliwości.
W programie teatralnym przywoływane są słowa prof. Stanisława Pigonia, który o tej Fredrowskiej komedii pisał pięknie: "Jedyne prawo, jakie w tym świecie obowiązuje, to jest prawo celowości artystycznej. W strukturze tego dzieła wszystko jest wymysłem, odrębnym, indywidualnym stopem różnorakiego surowca, wszystko poddane jest jednemu porządkowi - porządkowi komizmu". Ale zdaje się nie o to chodziło Agnieszce Glińskiej.
Oglądając łódzkie przedstawienie można podejrzewać, że reżyserka, zainteresowana "indywidualnym stopem surowca", w pewnym momencie zapomniała, iż realizuje komedię. Po cokolwiek przydługim wstępie aktorzy na chwilę ożywiają się podczas ekspozycji, a później jako bohaterowie komedii zostają zapomniani. Ni stąd ni zowąd stają się uczestnikami sztuki o kobietach i mężczyznach nudnych i znudzonych, a wszystko jest poddane jednemu porządkowi - porządkowi, w jakim postaci pojawiają się na scenie.
Jak zwykle, zamieszanie wprowadziła Barbara Lauks, która nie poddała się stonowanej konwencji wypowiadania słów, tylko zdecydowała się zagrać w komedii Fredry. Jej Panna Aniela, wodząc na pokuszenie Rotmistrza (Krzysztof Bauman), to zwisała głową w dół z żyrandola, to stawała na rzęsach, to znów robiła szpagat na suficie. Chociaż właściwie gdyby rzeczywiście zrobiła to wszystko, efektu byłaby zaledwie połowa. Lauks scenę zagrała koncertowo, a tym samym pokazała przepaść dzielącą to przedstawienie od inteligentnej komedii.
W nijakość spychały spektakl kostiumy i scenografia Beaty Wodeckiej. Aktorzy paradują w niby-mundurkach, a aktorki rozmaicie: Zosia (Karolina Łukaszewicz) w sukni a la dyrektoriat i okularkach, stylizujących ją na Jadzię Andrzejewską, Barbara Lauks (Aniela) w kostiumie z lisem ("Zakazane piosenki") i sukni "Marylin Monroe", Barbara Szczęśniak (Dyndalska) w kostiumiku "Dulska-awangarda" i Gabriela Sarnecka (Orgonowa) - w sukni art deco z "przechyłem" w kierunku otomany.
Jeśli galimatias miał symbolizować uniwersalność i ponadczasowość tekstu, to czynił to bardzo trywialnie, doskonale rymując się z prostactwem pokojówek. Żal było patrzeć na Beatę Olgę Kowalską, Ewę Tucholską i Jolantę Jackowską, jak odarte przez panią reżyser z wdzięku usiłowały kokietować.
Agnieszka Glińska w jednej z wypowiedzi przyznała, że nie widziała wcześniej żadnej inscenizacji "Dam i huzarów", więc nie jest obciążona odniesieniami. Osobiście widziałem i wiem, że można z tym żyć: "ponadprogramowa" orientacja, czy nawet wiedza, wcale nie jest szkodliwa.