Artykuły

Polak na wyspie szczęśliwej

- Wszystko układa się tak, jak chcę i jak planowałem. Jestem zadowolony z tego, jak śpiewam, chciałbym to robić lepiej i mam nadzieję, że szczytowy moment przede mną. Dla głosu barytona najlepszy wiek zaczyna się po czterdziestce. Przede mną więc wiele pięknych partii, jak Rigoletto, Makbet, Jago w "Otellu" i inne cięższe role, które będę śpiewał dopiero w przyszłości - mówi ARTUR RUCIŃSKI, baryton.

Drzwi do garderoby z napisem - "Maestro Ruciński" - na pół godziny przed premierą "Trubadura" w teatrze La Fenice w Wenecji nie przestają się otwierać. Co chwilę ktoś puka, żeby się przywitać i życzyć powodzenia: "in bocca a lupo", "good łuck" albo "toi toi toi". Dyrektor artystyczny teatru dodaje: "Grandioso" Tu, po drugiej stronie kurtyny, spektakl już się rozpoczął. Cyganie przechadzają się po korytarzu, a gwardziści dopijają kawę. Artur Ruciński ucharakteryzowany na Hrabiego di Luna, w którego roli za moment wystąpi, wita gości tak dźwięcznym głosem, że można by nagrać płytę

Avanti! Proszę wejść. Takiego "avanti" nie słyszy się na co dzień, a jego radosna nuta przewija się przez całą naszą rozmowę. To jego drugi występ w La Fenice. Półtora roku temu śpiewał tu w "Zbójcach" Verdiego i cieszy się, że znów jest w Wenecji i to w jednej ze swoich sztandarowych ról.

Ewa Górniak Morgan: Żyjemy w czasach globalnych produkcji. Jak zmienia się "Trubadur" w zależności od teatru?

Artur Ruciński: W La Fenice spektakl jest utrzymany w stylu tradycyjnym z nowoczesnymi elementami scenografii; kostiumy są może niezupełnie z epoki, ale blisko czasów, w których toczy się akcja. W Salzburgu, skąd właśnie wróciłem, akcja "Trubadura" toczyła się w muzeum i dopiero w jej toku przeistaczaliśmy się w historyczne postacie z libretta. Miałem szczęście śpiewać rolę Hrabiego Luny we Włoszech trzykrotnie, między innymi w klasycznej już,

monumentalnej wersji Franca Zeffirellego w Arena di Verona. Ale śpiewałem ją także w Wiedniu w spektaklu reżyserowanym przez Philippa Stólzla z efektami audiowizualnymi i projekcjami wideo. Co kraj, to reżyser i obyczaj. Najważniejsze, aby nie ucierpiała muzyka: wszystko możemy zrobić i zagrać jako śpiewacy i jako aktorzy, dopóty dopóki nie jest to przeciw muzyce i przeciw Verdiemu.

Czy "Trubadura" lepiej się śpiewa we Włoszech?

- Rola Hrabiego di Luny jest teraz jedną z moich ulubionych. O ile tylko reżyser nie wymaga ode mnie niedorzeczności, w każdym miejscu równie dobrze mi się śpiewa. Z każdym zespołem dobrze mi się współpracuje, bo kocham tę operę i kocham tę postać. A publiczność wszędzie może zareagować żywiołowo.

Przed Panem rola Paola Albaniego w "Simonie Boccanegra" w La Scali pod batuta Daniela Barenboima. Jak pracuje się z tak wybitnym dyrygentem?

- Fantastycznie! Po prostu fantastycznie. Trudno coś dodać. Każdy z dyrygentów ma inną osobowość, inny temperament, ale - odpukać - nie miałem jak dotąd z nikim kłopotów. To, co robię, jest moją pasją, staram się być otwarty, szukając kompromisu w interpretacji także pod batutą wielkich osobowości. Współpraca z Danielem Barenboimem od początku układała się bardzo dobrze. Moja kariera międzynarodowa zaczęła się w roku 2009, a już w roku następnym pracowałem z nim przy "Eugeniuszu Onieginie" w Staatsoper. Wiązało się z tym duże napięcie wynikające z sugestywności tej postaci, ale Barenboimowi spodobał się sposób, w jaki podszedłem do Oniegina. Sugerował mi wręcz, abym pokazał, jak chciałbym interpretować ważniejsze arie i miejsca w dużych scenach czy duetach - nigdy nie zdarzyło się, aby zareagował negatywnie lub chciał to zrobić inaczej. Także potem, w "Weselu Figara", nasza współpraca układała się podobnie.

Napisano o Panu: "kariera pełna niespodzianek". Czym nas Pan teraz zaskoczy?

- Mam nadzieję, że w tym roku wyczerpałem już limit nagłych zastępstw, bo to się łączy z ogromnym stresem. W maju śpiewałem Forda w "Falstaffie" we Frankfurcie, a już nazajutrz w zastępstwie byłem Giorgiem Germontem w "Traviacie" w Covent Garden. Do Wenecji przyjechałem prosto z Salzburga po zastąpieniu Placido Dominga. Chyba Pan Bóg nade mną czuwa, bo wszystkie zastępstwa przynoszą sukcesy i wiele radości. Moja kariera dobrze się rozwija, jest dynamiczna. Przede mną nowe kontrakty i wiele nowych zadań: wśród nich Nowy Jork i Metropolitan, "Łucja z Lammermoor" w Covent Garden wraz z Olą Kurzak i debiut w roli Don Giovanniego w Paryżu już w przyszłym roku. Do tej pory odmawiałem tej roli, ale Opera Paryska przez niemal rok zabiegała o to, by pozyskać mnie do nowej premiery. Zgodziłem się i teraz nie mogę się doczekać.

Ulubiony teatr?

- Nie mam takiego. Śpiewam dla publiczności i wszędzie czuję się bardzo dobrze. Teatry z pewnością mają rozmaitą akustykę, ale do tej pory nie mam z żadnym miejscem złych skojarzeń. To zresztą ludzie tworzą atmosferę w pracy, a mam to szczęście, że spotykam na swojej drodze wspaniałych i przyjaznych ludzi.

Czy to jest dobry moment dla Pańskiego głosu?

- Bardzo dobry, bo wszystko układa się tak, jak chcę i jak planowałem. Jestem zadowolony z tego, jak śpiewam, chciałbym to robić lepiej i mam nadzieję, że szczytowy moment przede mną. W naszym zawodzie uczymy się przez całe życie i nigdy nie można powiedzieć, że już wiemy wszystko. A dla głosu barytona najlepszy wiek zaczyna się po czterdziestce. Przede mną więc wiele pięknych partii, jak Rigoletto, Makbet, Jago w "Otellu" i inne cięższe role, które będę śpiewał dopiero w przyszłości. W repertuarze verdiowskim czuję się zdecydowanie najlepiej.

Jeffrey Tate powiedział mi kiedyś, że najważniejszym zadaniem dyrygenta jest to, żeby nie przeszkadzać głosowi, który powinien zawsze być na pierwszym planie w jak najdogodniejszej dla siebie sytuacji.

- To wiedzą najwięksi dyrygenci, ci, którzy szanują śpiewaków, uznając ich za równoprawnych partnerów i dyrygują tak, by nie musieli przebijać się przez orkiestrę. Daniele Rustioni, który prowadzi w Wenecji "Trubadura", to zdolny i wrażliwy dyrygent; pracuję z nim już po raz trzeci, po "Zbójcach" w Wenecji i "Falstaffie" w Bari. Jest bardzo młody, ale potrafi słuchać i interesują go nowe rozwiązania muzyczne i interpretacyjne.

Myśli Pan tekstem czy melodią?

- Nie można tych rzeczy oddzielić, są spójne. Emocje, które są i w muzyce, i w tekście, pozostają nierozłączne. Muszą być też prawdziwe, bo inaczej publiczność od razu odczuje, że śpiewak nie przeżywa tego, o czym śpiewa, a wykonanie będzie puste i zostanie odebrane chłodno. Śpiew to piękno ludzkiego głosu zdeterminowane przez treść, do której napisano muzykę i poprzez postać jako całość.

A jak to wygląda w pieśniach?

- Tu na pierwszym miejscu jest tekst i poezja. Najtrudniejszą rzeczą w cyklach pieśni jest to, że musimy zilustrować głosem wiele różnych postaci, a nie tylko jedną, jak w operze. W pieśniach decyduje kolor, modulacja głosu, zmiany dynamiki, artykulacja tekstu i w ogromnym stopniu także muzykalność wypływająca z serca, której nikt nas nie nauczy. W tej chwili śpiewam przede wszystkim repertuar operowy lub symfoniczny, oratoryjny. Trochę nad tym ubolewam, bo bardzo bliskie są mi pieśni Mahlera, Szymanowskiego, Czajkowskiego, ale myślę, że na tym etapie rozwoju mój głos sprawdza się najlepiej we włoskim repertuarze operowym. Czuję się spełniony, bo śpiewam tylko te role, które ja chcę. Ale są też takie, na które chcę zaczekać, bo gdybym już teraz śpiewał role ojców, to cóż miałbym robić w przyszłości.

W Wenecji było to słychać. Artur Kuciński uwiódł publiczność i atmosfera w teatrze była odzwierciedleniem tego, co wyczuwało się za kulisami. Długie owacje nagrodziły pracę całego zespołu. Kilka tygodni potem niebo nad teatrami we Włoszech zaczęło się chmurzyć. Riccardo Muti podał się do dymisji z funkcji dyrektora muzycznego opery w Rzymie, motywując swoją decyzję niemożnością porozumienia ze związkami zawodowymi reprezentującymi pracowników teatru, w którym fala strajków zagrażała kolejnej premierze. W ostatnich dniach września z funkcji dyrektora muzycznego teatru Petruzzelli w Bari zrezygnował Daniele Rustioni, rozczarowany polityką administracji i cięciami w budżecie, które drastycznie ograniczały liczbę zaplanowanych przez niego produkcji operowych.

Jedni mówią, że nad włoskim teatrem muzycznym rozpętała się burza, inni - że to kryzys, który od dawna narastał. Gdy przy okazji kolejnego spektaklu spotykam Fortunata Ortombina, dyrektora artystycznego teatru La Fenice i z pewnym zakłopotaniem pytam: "Co z wami?". Odpowiada mi spokojny uśmiech i krótkie stanowcze zdanie: "My jesteśmy wyspą i to w dodatku szczęśliwą".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji