Artykuły

Wyrwać mnie stąd to jak wyrwać drzewo

- Przez niemal 25 lat mojej pracy w teatrze wiele się zmieniło. Na początku graliśmy głównie lalkami, później nasza działalność zaczęła iść w kierunku teatru formy. Trochę szkoda, że odchodzimy już od lalek. Ale z drugiej strony praca aktora lalkarza polega też na tym, że sami stajemy się lalkami - opowiada JAREK CUPRIAK, aktor Olsztyńskiego Teatru Lalek.

Rozmawiamy przed spektaklem, w którym gra pan w skrzyni. Co pan w niej robi?

- To przedstawienie "Kukuryku na patyku", które powstało sześć lat temu. Swoją drogą byłem wtedy przed czterdziestką, teraz jestem przed pięćdziesiątką, a dalej muszę skakać na scenie jak młody chłopak. Samo przedstawienie to rodzaj klaunady, w której występuje dwóch klaunów. Są przyjaciółmi i płatają sobie na wzajem figle. Nagle pojawia się wśród nas postać, która jest zainteresowana naszymi domami, czyli skrzyniami. Knuje przeciwko nam intrygę, w wyniku której zabiera nam te skrzynie. Jednak ostatecznie dzięki magii teatru odzyskujemy je z powrotem. Przesłanie spektaklu jest takie, że trzeba trzymać się razem, a przyjaźń powinna nas cementować. A tak na marginesie, to ta skrzynia pokazuje, jak często wygląda nasza praca (śmiech).

Jak to?

- Nie ukrywam, że pewne pozycje, które musimy przybrać na scenie, są trudne i fizycznie wymagające. Czasami muszę siedzieć w tej skrzyni 15 minut, bo dopóki nie zaczniemy grać, publiczność nie może zobaczyć, że w niej jestem. Zdarza się, że pracujemy na kolanach, na leżąco, z rękami w górze, z rękami wysuniętymi do przodu... Nie sposób wymienić tych wszystkich wymuszonych pozycji, podczas których musimy jednocześnie być uśmiechnięci. Publiczność nie może widzieć po nas zmęczenia. Ale cóż... taka praca. Nie narzekam, bo dla mnie to sama radość i frajda.

Faktycznie, lekko nie jest, ale publiczność raczej nie ma tej świadomości?

- Myślę, że ma odczucia podobne do tych, jak podczas oglądania par tanecznych. Wydaje się, że tancerze tylko wychodzą, pokręcą się chwilę, zrobią kilka figur i po robocie. A przecież jest to związane z ciągłym treningiem i próbami, podobnie jak u nas. Muszę przyznać, że po zagraniu w tym przedstawieniu nie mam na sobie ani jednej suchej części garderoby.

Wydaje mi się też, że często dopóki nie przyjdziemy do teatru lalek, nie wiemy, czym właściwie ten teatr jest. Spektakle lalkowe kojarzą się głównie z przedstawieniami dla dzieci.

- Spotykam się z takimi opiniami. Przez niemal 25 lat mojej pracy w teatrze wiele się zmieniło. Na początku rzeczywiście graliśmy głównie lalkami, później nasza działalność zaczęła iść w kierunku teatru formy. Reżyserzy mają coraz to nowe pomysły i wprowadzają naprawdę ciekawe elementy. Trochę szkoda, że odchodzimy już od lalek. Ale z drugiej strony praca aktora lalkarza polega też na tym, że sami stajemy się lalkami. To wszystko jest bardzo złożone... W teatrze dramatycznym aktor wychodzi na scenę i po prostu gra, przeżywając jakieś emocje. U nas sprawa jest bardziej skomplikowana, bo grając lalką musimy udawać, że to są emocje lalki, a nie nasze. Widz często nie ma świadomości przez jakie męki, my, aktorzy lalkarze, przechodzimy (śmiech).

To chyba nawet dobrze, bo dzięki temu czujemy radość zamiast współczucia w stosunku do aktorów.

- Ale myślę też, że widzowie z chęcią zobaczyliby, jak ta nasza praca wygląda. Kiedyś miałem przyjemność wyreżyserować na deskach naszego teatru spektakl "Mikołaj Kropielnik z Olsztyna". Odtwarzaliśmy tam z kolegą sześć postaci lalkami pacynkami. Były nawet sceny, podczas których grałem sam ze sobą. Występowaliśmy ze spektaklem między innymi na dziedzińcu zamkowym. Pamiętam że przyjechała wtedy jakaś grupa rekonstrukcyjna. Szef tej grupy oglądał nas jednego dnia z przodu jako widz. Drugiego dnia stanął na schodach za naszym parawanem i oglądał ten spektakl od tyłu. Stwierdził, że z przodu jest super, ale z tyłu o wiele lepiej. Czasami chciałoby się, żeby publiczność zobaczyła spektakl od kuchni.

Nawet myślałem o zorganizowaniu takiego przedstawienia, ale jeszcze nikomu nie mówiłem o tym pomyśle.

Mówi pan o uciążliwych stronach tej pracy. Dlaczego więc wybrał pan właśnie lalki?

- To była świadoma decyzja, chociaż właściwie to kroczyłem przez życie z zupełnie innym nastawieniem. Chciałem być zwyczajnym aktorem. Mieszkałem w Łodzi, więc najprostszą prowadzącą do tego drogą była szkoła filmowa. Nie dostałem się do niej za pierwszym podejściem i zastanawiałem się, co dalej, kiedy kolega pokazał mi ogłoszenie w gazecie o naborze do teatru lalkowego Pinokio w Łodzi. Zostałem tam adeptem. To przejściowy etap na drodze do aktorstwa. Po roku pobytu w teatrze tak spodobała mi się praca z lalkami, że postanowiłem zdawać na wydział lalkarski do szkoły aktorskiej w Białymstoku. Skończyłem ją i się udało.

A jak trafił pan do Olsztyńskiego Teatru Lalek?

- Na czwartym roku studiów przyszedł moment, kiedy musiałem znaleźć miejsce swojej przyszłej pracy. W tamtych czasach nie było z tym tak trudno jak dzisiaj. Jedna z osób, które studiowały w naszej szkole na wydziale reżyserii, była kierownikiem artystycznym w OTL. Szukała osób do pracy w swoim teatrze i zdecydowałem się - podobnie jak dwie inne osoby - przyjechać do Olsztyna. Wszyscy pracujemy tu do dziś.

To świadczy chyba o sile tego miejsca?

- Większość osób, które do nas przychodzi, wsiąka w atmosferę i magię tego miejsca i zostaje na długie lata. Tak jak mówi się o drużynie piłkarskiej czy siatkarzy, że tworzą team, tak samo jest z nami. Przez te ponad 20 lat zdążyliśmy się dotrzeć i mamy do siebie zaufanie, co jest bardzo ważne w naszej pracy. Ostatnio rozmawiałem z żoną na temat tego, czy w teatrze musi być fajnie. W końcu jest to nasze miejsce pracy. Czy w biurze jest na przykład fajnie? Pewnie różnie z tym bywa, ale efekty pracy są na pewno o wiele lepsze, jeśli jest dobra atmosfera.

Wracając do początków pana pracy w teatrze... To był 1990 rok. Związał się pan wtedy również z Olsztynem.

- Zgadza się. Tak jak wspomniałem, jestem z pochodzenia łodzianinem, nie znalem więc stolicy Warmii i Mazur. Po dwóch latach pracy w Olsztynie miałem taki moment, kiedy razem z żoną chcieliśmy stąd uciec.

Dlaczego?

- To był czas, kiedy trwała transformacja gospodarcza. Żyliśmy wtedy za głodowe pensje. Jako młodym rodzicom było nam naprawdę trudno związać koniec z końcem. Dostałem propozycję pracy w radiu w Białymstoku z możliwością mieszkania. Szczęśliwie dla nas porozmawiałem o tym z kolegami, którzy pracowali w radiu. Powiedzieli mi, że dopóki radio było tylko studencką zabawą, to było świetnie. Kiedy jednak stało się pracą i trzeba przyjść na dyżur, to jest naprawdę męczące. A zarobki, które mi zaproponowano, po zderzeniu z rzeczywistością nie były wcale oszałamiające. Zdecydowaliśmy się więc zostać i przeczekać. I warto było! Miasto jest piękne, tworzymy dobry zespół w teatrze i chyba jest nieźle.

Za Łodzią pan nie tęskni?

- Powiem pani ciekawostkę. Będąc jeszcze studentem, przyjechałem jesienią do Łodzi. Wysiadłem na Dworcu Fabrycznym, który wyglądał, jak wyglądał, i jechałem przez starą fabryczną Łódź starym tramwajem z ręcznie odsuwanymi drzwiami. Patrzyłem na szarych, smutnych, zapracowanych ludzi. Pomyślałem wtedy: - Boże, jak ja nie chcę tutaj mieszkać. Nie wiem, czy w dobrym momencie wypowiedziałem to życzenie, ale spełniło się. W Łodzi mieszkają moi rodzice, mój brat i czasami tam jeździmy. To miasto jest zakorzenione w mojej pamięci, ale wyrwać mnie teraz z Olsztyna to jak wyrwać drzewo. Nie chciałbym się już stąd ruszać. Niczego jednak nie wykluczam. Może znowu wypowiem kiedyś jakieś życzenie?

W teatrze pracuje również pana żona. Trudno jest razem pracować?

- Czasami jesteśmy ze sobą 24 godziny na dobę i to całymi miesiącami. Jeśli chodzi o pracę na scenie, to jesteśmy wobec siebie bardzo wymagający. W domu też omawiamy pewne detale związane z pracą. Oko bliskiej osoby i jej obiektywna opinia są ważne i pomocne. Poza tym jeśli jest wspólna pasja i te same zainteresowania, to jakoś się to kręci. A już na pewno nie przeszkadza.

I nie ma rywalizacji?

- Tak naprawdę nie ma o co. Pomagamy sobie, sukces jednej osoby jest sukcesem drugiej.

W swojej karierze zdobył pan wiele nagród, nie tylko teatralnych, ale także za wkład wniesiony do kultury. Czy czuje pan, że faktycznie wnosi coś do polskiej kultury?

- Tak naprawdę największą nagrodą jest dla mnie to, kiedy widz podejdzie po spektaklu i powie, że świetnie się bawił. A medal...? To jest tylko blaszka, której nie noszę na co dzień. Nawet o nim nie pamiętam. Nie przywiązuję szczególnej wagi do nagród, mimo że są mile. Wolę, kiedy ktoś poznaje mnie na ulicy. Bo w teatrze jesteśmy zazwyczaj dość mocno ucharakteryzowani, a jeśli ktoś rozpozna we mnie postać zespektaklu, to znaczy, że byl uważny i wywołało to w nim jakieś emocje.

Został pan doceniony m.in. za rolę Pustelnika w "Balladynie", która będzie grana w teatrze jeszcze w październiku.

- Nie spodziewałem się tej nagrody. Wiem, że każdy tak mówi, ale moja rólka była niewielka i nie pomyślałem, że dyrektor ją doceni. Nagrody z założenia są subiektywne, nie zawsze się z nimi zgadzamy. Do tej pory właściwie nie wiem, za co dostałem tę nagrodę, ale chyba musiał być jakiś tego powód.

"Balladyna" w OTL to autorska interpretacja tego dzieła. Co jest w niej kluczowe?

- Reżyser skupił się na tym, żeby pokazać wiodący wątek całego zdarzenia, czyli jak Goplana zakochuje się w Grabcu i robi wszystko, żeby został on jej kochankiem. To właśnie ta sytuacja jest powodem całego późniejszego zamieszania i mrocznych wydarzeń. Gramy to przedstawienie trochę sobą, trochę maleńkimi figurkami. Zastanawialiśmy się, jak publiczność to odbierze. Siła braw po spektaklu świadczy o tym, że warto było zaufać reżyserowi.

Cały czas rozmawiamy o teatrze, ale z tego, co wiem, ma pan również inne pasje, choćby żeglarstwo.

- Jeżdżę też rekreacyjnie konno i staram się trochę podróżować. Chciałbym zwiedzić kawałek świata, na razie zatrzymałem się na Europie i fragmencie Azji. Jeśli chodzi o żeglarstwo, to dość ciekawa historia. Na regatach polskich aktorów poznałem człowieka, który jest współzałożycielem fundacji pomagającej młodzieży w trudnej sytuacji, na przykład z wyrokami. Takim młodym ludziom trzeba pokazać inne środowisko i przekonać, że są naprawdę fajne sprawy, w które można się zaangażować. Ta fundacja organizuje dla nich dwa razy w roku rejsy na Bałtyku. Młodzież nie dostaje tego za darmo, bo musi wcześniej przepracować określoną liczbę godzin społecznie i poprawić oceny w szkole. W rejsach muszą wziąć też udział osoby dorosłe, które zaopiekują się młodzieżą i wiedzą coś o żeglowaniu albo mają trochę sil, żeby postawić żagle. Jestem jedną z takich osób. Największą radość sprawia mi w tym samo płynięcie, kiedy układają się fale, szumi wiatr i nie widać linii brzegowej. Taki tydzień na morzu to coś niesamowitego.

Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, zastrzegł pan, żeby tylko nie była o polityce. Muszę na koniec zapytać - dlaczego?

- To jest tak jak z naszymi ostatnimi sportowymi osiągnięciami. Kiedy wygraliśmy mecz z Niemcami, wszędzie o tym słyszałem. Po dwóch dniach miałem dość naszej reprezentacji i jej kolejnych meczy. Tak samo jest z polityką. Jesteśmy nią bombardowani ze wszystkich stron i po prostu nie chce mi się już o niej rozmawiać.

O NIM

Jarosław Cupriak urodził się w Łodzi. Studiował na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Białymstoku. W Olsztyńskim Teatrze Lalek pracuje od 1990 roku. Jego dorobek aktorski to m.in. role w "Balladynie", "Igraszkach z diabłem", "0 dwóch takich, co ukradli księżyc", "Opowieści wigilijnej", "Żywotach świętych". Nagrody i wyróżnienia to m.in.: odznaka Zasłużony Działacz Kultury {2003 r.). Nagroda Prezydenta Miasta (2006 r.), Medal Gloria Artis (2014 r.), doroczna Nagroda Dyrektora Naczelnego i Artystycznego OTL z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru za rolę Pustelnika w spektaklu "Balladyna" (2014 r.).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji