Artykuły

Nie taki dwór straszny. Owacja na stojąco w operze

"Straszny dwór" w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Izabella Adamczewska w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Sześćdziesiąt lat temu łódzka scena operowa rozpoczęła działalność inscenizacją "Strasznego dworu" Stanisława Moniuszki. Jubileuszowo dzieło przywrócili do repertuaru Krystyna Janda (reżyseria) i Piotr Wajrak (kierownictwo muzyczne). Efekt? Owacje na stojąco

Ryzyko było, bo opowieść o krzepkich braciach-patriotach, przedkładających po wojaczce uprawę roli nad dziewczęta, to antypody zainteresowania współczesnego odbiorcy. Do tego sztafaż historyczny, kontusz z żupanem i warstwa muzyczna, która nie znalazła międzynarodowego zrozumienia. Wybór Jandy na reżysera był doskonałym posunięciem marketingowym. Na szczęście jej nazwisko nie musi czego maskować. Spektakl sam się broni.

Realizatorzy na pewno w tym pomogli, ale bez efekciarstwa. Pierwsze zaskoczenie - widowisko jest oszczędne plastycznie, miejscami wręcz ascetyczne. Kolorystycznie w kostiumach (Dorota Roqueplo) i dekoracjach (Magdalena Maciejewska) dominują szarość, biel i czerń. Udało się w ten sposób uciec od zapachu naftaliny albo klimatu cepelii. Niektóre sceny są naprawdę ładne wizualnie, czyste i dobrze skomponowane (na przykład malarska scena czwartego aktu, z padającym śniegiem). Dla malkontentów ("czarne suknie dla dziewcząt?") był barwny akcent na koniec, kiedy na scenę wpadł balet tańczący mazura.

Janda nie majstrowała w dziele Moniuszki. Niczego nie uwspółcześniła, nie ingerowała w kompozycję. Jedyna korekta to przeniesienie czasu akcji z XVIII wieku do momentu, w którym Moniuszko napisał "Straszny dwór" (wskazówką dla widza, że chodzi o czas powstania styczniowego, jest zawieszona nad sceną patriotyczna odznaka "Boże zbaw Polskę 1863"). Przede wszystkim dodała spektaklowi aktorskiej energii. Jej zasługą jest zdynamizowanie relacji między postaciami. Śpiewacy starają się komunikować ze sobą, zamiast wyśpiewywać partie ku publiczności. Sporo jest dowcipnych scen, w których gra się mimiką i gestem. Rozbawia despotyczna Cześnikowa, przy której Stefan (Dominik Sutowicz) i Zbigniew (Tomasz Konieczny) nagle tracą rezon. Małgorzata Walewska świetnie weszła w rolę zażywnej ciotki, władczo przerzucającej z rąk do rąk mopsa (pytaniem antraktu było: czy to żywy pies?). Dobrze poprowadzony został Krzysztof Marciniak, który jako Damazy godnie kontynuuje tradycję scenicznych Papkinów. Mocnym komicznym akcentem jest też "dramat" tchórzliwego Macieja (Andrzej Kostrzewski) sterroryzowanego przez straszący zegar. Nawet w tłocznych scenach każdy ma jakieś zadanie, śpiewacy i chórzyści nie stoją bezczynnie. To zasługa celnych układów choreograficznych (Emil Wesołowski).

Głosowo wyróżnił się Dominik Sutowicz, tenor - jego aria z kurantem zebrała gromkie brawa. Dobrze zaprezentowali się również Tomasz Konieczny, bas baryton (niestety, czasem nie można było zrozumieć, co śpiewa) i Piotr Nowacki (Skołuba). Mile zaskoczyła Patrycja Krzeszowska - naturalna i swobodna na scenie, ze sporym talentem dramatycznym i mocnym głosem. Zespół mógł liczyć też na Piotra Wajraka (dyrygent ułatwiał śpiewakom zadanie, bezgłośnie wykonując z nimi partie). Spektakl wymaga jeszcze pracy (miejscami nierówny chór), ale efekt końcowy bardzo zadowalający.

Teraz pora, by Teatr Wielki, który ma w repertuarze nie tylko włoskie hity, ale i akcent polski, zadbał o wprowadzenie na scenę współczesnej opery.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji