Artykuły

Śluby panieńskie

Teatr Telewizji. A. Fredro: "Śluby panieńskie". Reż. - I. Kanicki. Real. tv - A. Śleżańska. Scenogr. - J. Banucha. Premiera 14 III 66 r.

"Ślubom panieńskim" poświęcono już tony papieru i hektolitry atramentu. Od stu chyba lat grywa się je na jubileuszach i benefisach aktorskich, rozpoczyna się nimi sezony teatralne, a ich tekst od kilku chyba pokoleń pracowicie wkuwa młodzież całej Polski. Wszystko to odbywa się w atmosferze już nie tylko zachwytu, ale wręcz nabożeństwa. Czy możemy sobie np. wyobrazić ucznia, który po powrocie ze szkolnego przedstawienia "Ślubów" oświadczyłby swemu poloniście, że nudziły go trochę te trzygodzinne deklamacje o miłości czworga młodych ludzi, skoro i tak od pierwszej chwili wiedział, że obie pary pobiorą się zgodnie z planami i interesami majątkowymi rodziców?

Apage satanas! Nie zapuszczajmy się nawet żartem w te rejony heretyków i obrazoburców głuchych na poezję. Przyjmijmy, że powszechnie uznany artyzm "Ślubów panieńskich" przyciągnął do telewizorów tych wszystkich, którzy już wielokrotnie oklaskiwali je na różnych scenach, znają doskonale tekst Fredry i ciekawi są już tylko telewizyjnego kształtu tej komedii. Czy oglądając spektakl przygotowany przez reżysera I. Kanickiego doznali pełnej satysfakcji i przeżyli oczekiwane wzruszenia artystyczne?

Jednoznaczna odpowiedź na to pytanie jest chyba niemożliwa, skoro czytaliśmy tak sprzeczne opinie warszawskiej prasy codziennej na ten temat. Od gorących zachwytów do pełnego rozczarowania. Całe szczęście, że niewielu chyba odbiorców telewizji czyta wszystkie gazety, gdyż wtedy mieliby nieszczególną opinię o ich recenzentach. A przecież całkowicie niesłusznie! Jest to może okazja - bo nie pierwszy to wypadek takiej rozbieżności opinii - aby przypomnieć trafne uwagi niezrównanego Boya. Właśnie z okazji "Ślubów" ten arcyinteligentny krytyk pisał, że "ostatecznie i krytyk jest człowiekiem, ma swoje zgryzoty, swoje radości, swoje stany psychiczne. Może go boleć głowa, może go boleć brzuch... Szedłem do teatru głęboko zasmucony, i tym może trzeba tłumaczyć, że Klara wydała mi się gęsią, Aniela gąską, Albin młodym durniem, Radost starym durniem, Gustawa wystarczy lekko poskrobać, aby wylazł cham i brutal, cała ta socjeta jest nudna i antypatyczna...". Tak pisał Boy-mędrzec, Boy-entuzjasta Fredry i "Ślubów panieńskich"! Nie żądajmy więc od krytyków jednomyślności, zwłaszcza że program telewizyjny oglądają sami, w zaciszu domowym i nie oddziałuje na nich żaden fluid zbiorowości, tak ważny przy odbiorze sztuki teatralnej.

Tyle uwag niejako na marginesie. A oto mój sąd, na wskroś oczywiście subiektywny. Wypada zgodzić się z opinią, że telewizyjne "Śluby" miały kształt bardzo tradycyjny, wręcz szkolny. Reżyser - i chwała mu za to - poszedł utartą i w stosunku do tak klasycznej komedii jedynie słuszną drogą: zaufał tekstowi Fredry starając się, aby poprzez aktorów docierał on do słuchaczy w najczystszej, nie skażonej formie. Z przyjemnością trzeba podkreślić, że wszyscy wykonawcy bezbłędnie recytowali piękny wiersz Fredrowski, wydobywali wszystkie rymy i cezury, a ich dykcja nie budziła żadnych zastrzeżeń. Tak dobrze znanego tekstu słuchało się bez oporów, co więcej, z prawdziwą przyjemnością. W tym upatruję co najmniej połowę sukcesu.

O reszcie zadecydowała młodość i swoboda czworga głównych wykonawców, a zwłaszcza uroda i nieprzeparty wdzięk Anieli (E. Koślacz) i Klary (I. Młodnicka). Z mężczyzn bardziej podobał mi się C. Kapliński, który wyraźnie dobrze czuł się w skórze rozpieszczonego i lekkomyślnego, a w gruncie rzeczy sympatycznego szaławiły Gucia. Albin to szczególnie niewdzięczna dziś rola, młodzieńcy płaczliwi i melancholijni nie mogą liczyć na zrozumienie i względy współczesnego widza. J. Englert chyba jednak z lekka przerysował tę postać, pozbawiając ją wszelkiego uroku. W każdym razie widzowie nie znający dotąd tekstu "Ślubów" z trudem zapewne pojmowali decyzję Klary. Z. Mrożewski jako znakomity Radost raz jeszcze dowiódł, że role szlagonów "w pewnym wieku" są mu szczególnie bliskie. E. Herman jako p. Dobrójska i C. Roszkowski jako Jan dopełniali obsady tego poprawnego, acz nie rewelacyjnego spektaklu.

Scenografia J. Banuchy (czy też ciasnota studia?) zmuszały wykonawców do trochę nieznośnego kręcenia się w kółko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji