Artykuły

Górali mi nie zamawiajcie...

- Trzeba wyjść na scenę, swoje odegrać i posłuchać, jak oni reagują. To jest największy kłopot, ta publiczność - mówił MAREK PEREPECZKO w jednym z ostatnich wywiadów.

Odszedł w nocy z 16 na 17 listopada. Cicho, tak jak cicho i skromnie żył. Nie narzucał się i nie domagał: ani uwagi, ani tym bardziej zaszczytów. Wielka wrażliwość, z jakiej słynął, w połączeniu z ogromną popularnością i posturą były czymś zaskakującym i rozczulającym. W wywiadzie udzielonym dziesięć dni przed śmiercią Marek Perepeczko powiedział: "To wielkie szczęście, że nikt nie będzie po mnie płakał". Nie miał racji.

Nie zamawiajcie mi góralskiej kapeli na pogrzeb - żartował, puentując w ten sposób lekkie znużenie janosikową sławą. To typowy dla niego przykład autoironii i czarnego humoru. Lubił tak rozmawiać. Ale mówił też o śmierci całkiem poważnie i to bardzo niedawno. Publikujemy wywiad, jakiego Marek Perepeczko udzielił dziesięć dni przed swym odejściem. To niezwykła rozmowa, chwilami metafizyczna.

Wrocław, 6 XI, parę minut przed osiemnastą. Sala widowiskowa Centrum Sztuki Impart pęka w szwach. Może pomieścić sześciuset widzów, ale trzeba jeszcze dostawiać krzesła. Kiedy na scenę wchodzi Marek Perepeczko, rozlegają się brawa. Do Wrocławia przyjechał z komedią "Płeć przeciwna" Marka Rębacza. Partnerowała mu Zofia Merle. Po spektaklu stałam z boku i obserwowałam, jak ludzie kochają Janosika.

- Niech mi się pan podpisze tu, i - o - jeszcze tu - prosił jeden z widzów. Po czym w grubym kajecie przewracał kartkę za kartką. Na każdej jakieś zdjęcie Perepeczki: a tu Janosik, a tu aktor z żoną, jeszcze gdzieś indziej w policyjnym mundurze jako komendant Władysław w popularnym sitcomie "13. Posterunek".

- Panie! - żartował Perepeczko. - Więcej pan tego nie miałeś?!

- Czemu tak rzadko pan do nas przyjeżdża? Zapraszamy częściej! Uwielbiamy pana! - mówili ludzie i rzeka płynęła po autografy. Aktor już wyraźnie zmęczony pocałował mnie na powitanie w rękę. - Jeszcze wywiad? - westchnął. - A o czym ja będę z panią gadał!... Ale ma pani takie smutne oczy, niech pani zaczeka, tylko zabiorę swoje manele.

MAREK PEREPECZKO: Co pani mi się tak przygląda? I właściwie to czy nie będzie pani przeszkadzało, jak będę jadł?

GALA: Nie. A panu, jeśli zamówię drinka?

M.P.: Nie, skąd! Co pani taka przygnębiona?

GALA: Trzy dni temu pochowałam brata. Popełnił samobójstwo. Też aktor.

M.P.: Chyba pani żartuje!

GALA: Nie. Nazywał się Mikołaj Michalewicz, miał 27 lat, w tym roku skończył szkołę teatralną. Grał w tutejszym Teatrze Ad Spectatores. Piękny chłopak i bardzo zdolny. Nie mogę się z tym pogodzić.

M.P.: Ale jaki powód?!

GALA: Samotność...

M.P.: A co: dziewczyna go rzuciła, czy jak? To było na tle zawodu miłosnego, myśli pani?

GALA: Coś w tym było, ale ciężko mi to dzisiaj roztrząsać. Wiele spraw się na to nałożyło... Najbardziej boli mnie serce, że nikt z nas, a miał wielu przyjaciół, nie zdołał go uratować.

M.P.: Wie pani, ja czasami sobie myślę, że to wielkie szczęście, że nikt po mnie nie będzie płakał... Ale niech pani pyta, może być o dupie Maryni. Będę panią trochę rozśmieszał.

GALA: Jest pan tak popularny, że nawet nie wiem, o co pana spytać... A jakich pytań pan najbardziej nie lubi?

M.P.: Co słychać?...

GALA: I co pan wtedy odpowiada?

M.P.: To zależy od nastroju... Rozmowa jest w ogóle konglomeratem nastrojów. To nie ja odpowiadam, tylko pani zadaje pytania i od pani wszystko zależy, nie ode mnie...

GALA: A w jakim nastroju jest pan dzisiaj?

M.P.: Jestem bardzo zmęczony, ale zadowolony, bo było ogromnie miło. Była ciepła, serdeczna publiczność, która te nasze głupoty przyjęła z wyrozumiałością i życzliwością, więc można powiedzieć, że jestem w dobrym humorze. Tylko piekielnie zmęczony.

GALA: Ludzie pytali, dlaczego tak rzadko pan przyjeżdża do Wrocławia. Dawno pan był u nas?

M.P.: Cztery lata temu. Żona tu pierwszą książkę podpisywała...

GALA: Towarzyszył pan żonie jako ten popularny mąż?

M.P.: Ona czasami mi każe towarzyszyć.

GALA: Dlaczego?

M.P.: Bo uważa, że to dobrze. Ona pisze takie opowiadanka, bardzo prościutkie... Nie jest pretensjonalną osobą, może wygląda jak prosta osoba, ale... Napisała taką książkę "Babie lato, czyli bądź szczęśliwa całe życie", która w sposób naiwny podaje receptę kobietom, żeby być szczęśliwą, żeby się nie przejmować. 135 tysięcy egzemplarzy zostało sprzedanych, tylko tyle pani powiem.

GALA: Zabrała pana na tę promocję, bo jest pan częścią jej szczęścia?

M.P.: Ależ skąd! Opisywała różnych aktorów, każdy coś opowiadał, podawał przepis kulinarny... Ja tam tylko sobie siedziałem z boku.

GALA: Pana miłość była jak w filmie: od pierwszego wejrzenia zakochał się pan w dziewczynie, składając papiery do szkoły teatralnej...

M.P.: Tak...

GALA: Nie wkurza pana, kiedy po raz kolejny ktoś pyta pana o to samo?

M.P.: Wkurza... Ale nic na to nie poradzę. Tak było i już.

GALA: A właściwie dlaczego pan uciekł do tej Australii?

M.P.: Ja nie uciekłem! Żona tam siedziała, bo ma tam pół domu i biznes fotograficzny. To jest osoba pracująca.

GALA: I uznał pan, że u szczytu sławy warto wyjechać z kraju?

M.P.: A jaka tam sława! Co pani o jakieś sławie!

GALA: Ale przecież nie mógł się pan od kobiet opędzić i wszystkie po Janosiku płakały!

M.P.: Jak będzie pani jak z głupim rozmawiała, to zaraz pani zobaczy, co ja pani zrobię! Sławny to był Tadeusz Kościuszko. Kozakiewicz Władek był sławny, Władek Komar, a nie ja! Byłem popularny, a to zupełnie co innego.

GALA: Znudziła się panu ta popularność?

M.P.: Nie, dlaczego miała się znudzić? Ja nie przywiązuję do tego wagi: jest, to jest, nie ma, to nie ma. Z kraju wyjechałem na chwilę i zostałem parę lat. Jakoś zleciało.

GALA: I pewnie dlatego Towarzystwo Miłośników Teatru im. Witkacego było z dopiskiem Tymczasowe.

M. P.: Wiedziałem, że jak wyjadę, to wszystko się rozpadnie.

GALA: I rozpadło?

M.P.: Pewnie, że tak. To była młoda polska inteligencja. Powiedziałem im: "Chcecie się bawić w teatr? Proszę bardzo!". Na początek zrobiłem z nimi "Szewców" Witkacego. Sztuka przełomowa. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w 1965 roku zrobioną przez amatorski zespół teatru Kalambur, z Wrocławia zresztą. Dałem im więc ten tekst. Posiedzieliśmy nad tym pół roku, bo raz w tygodniu mieli próby. Siedem przedstawień było. Oni do teraz myślą, że ja tam przyjadę i z nimi amatorski teatr będę robił. Tylko się pytam: z czego będę żył?

GALA: Nie zrzucą się dla pana z pensji?

M.P.: Na pewno nie. Potem pomagałem takiemu zespołowi w Cannberze. Zadzwonił do mnie przyjaciel, ksiądz jezuita, i w te słowa: Pomóż, bo robią Żeromskiego "Uciekła mi przepióreczka". Przyjechałem i rzeczywiście było nieszczęście. Potem zrobiliśmy jeszcze "Moralność pani Dulskiej". I tak się tam bawiłem: a to tu trzeba było pomóc, a to tam akademię zrobić, takie pierdoły...

GALA: A z czego pan żył?

M.P.: Z niczego. Dorywczo pracowałem, nie były to kryminogenne zajęcia, ale nie będę o tym mówił. Tam niewiele trzeba, żeby przeżyć. Nie znałem języka Szekspira do tego stopnia, żeby się zapisać do Actors Studio, choć niektórzy Polacy to robią, a aktorami są od siedmiu boleści. Nawet takich spotkałem, co to mają dyplomy. Zgroza.

GALA: W sumie był pan w Australii cztery lata. Nie brakowało panu Polski?

M.P.: Tak...

GALA: A czego najbardziej?

M.P.: Jesieni. Tutaj jesień ładniejsza. Australia to fajny kraj, ale dla młodych ludzi.

GALA: W sumie jednak nie pojawiał się pan w zawodzie przez niemal 15 lat. Nie miał pan uczucia niedosytu? Nie gnało pana, żeby grać?

M.P.: Nie.

GALA: Pan nie lubi chyba swojego zawodu?

M.P.: Lubię, ale nie mam tej głupiej ciągoty, że ja muszę grać! Że muszę zachwycić. To jest pierdolenie o Szopenie, proszę pani. To jest fałszywe, zakłamane, to jest megalomania, to jest egzaltacja i to jest be.

GALA: A jak pan traktuje swój zawód?

M.P.: Jak mam wyjść na scenę i mam premierę, to się denerwuję. Bo jestem ciekaw, jak publiczność to odbierze. I to jest najważniejsze. A wszystkie opowieści, teoretyzowania, filozofowanie... sranie w banię.

GALA: Bo tak mi się wydaje, że zamiast w zawodzie, to jest pan obok zawodu. Je pan ze spokojem schabowego, zamiast wzdychać, że teatr, że film, że granie to sens pańskiego życia... Ale wie pan, mój brat był bardzo podobny. Poza teatrem dostrzegał jeszcze prawdziwe życie.

M.P.: Mądry chłopak. Bo wie pani, trzeba wyjść na scenę, swoje odegrać i posłuchać, jak oni reagują. To jest największy kłopot - ta publiczność. Ja nie mam i nigdy nie miałem żadnych przemyśleń na temat aktorstwa. Jak mam, to na temat własnej żony.

GALA: A jakie to przemyślenia?

M.P.: Dobre, w porządku.

GALA: Nie jest pan łatwym rozmówcą. Ludzie spodziewają się, że człowiek, który stał się ikoną polskiego kina, będzie im sprzedawał chociaż piękne słowa...

M.P.: O nie! Ja myślę o wielu sprawach, nie tylko o zawodzie. Bo to jest, proszę pani, zwykły obrzydliwy kabotynizm, mówienie, że aktorstwo jest czymś wielkim. Tego nikt nie wytrzyma, zwłaszcza w XXI wieku... Co ja będę opowiadał, jak ja się uczę tekstu na pamięć? Co myślę o postaci, którą gram? Czy ja to przeżywam w nocy, czy po południu, czy jak jadę taksówką, czy tramwajem?! Przecież to głupoty są! Do kelnera: "Serce, a jeszcze jedną taką herbatkę jakby... w dużym kubku. Niech mi pan tu nie daje do filiżanki, bo ja za duży jestem". Do mnie: "No jak tam" Lepiej się pani czuje? Pani powie, że lepiej, to się stary ucieszy?.

GALA: Lepiej, jak ktoś jest taki zadziorny jak pan, to mi adrenalina skacze.

M.P.: No widzi pani! To jedźmy z tym koksem.

GALA: Słyszałam, że pana ukochanym aktorem był Tadeusz Łomnicki?

M.P.: Tak... Ale co to znaczy ukochanym? To był fenomen teatralny, jakiego już nie ma.

GALA: A jak się gra z ideałem? Bo przecież spotkaliście się panowie na planie filmowym...

M.P.: Tak, ale myśmy się spotkali krótko w filmie, potem krótko w teatrze - grałem epizod w "Makbecie", więc niewiele mogę powiedzieć. Opowiem coś jako ciekawostkę. Jak wiadomo, Łomnicki to była postać kontrowersyjna politycznie. I on był w Melbourne, a Polonia bojkotowała go, bo Polonia tam jest bardziej prawicowa niż sama prawica. Ale jak przyszli na spotkanie z nim, szybko zmienili zdanie. Potem kolega mnie pytał: "Słuchaj, stary, jak to jest możliwe, żeby facet przez dwie godziny stał na scenie, recytował jakieś głupie fragmenty z "Trylogii" i my nie mogliśmy od niego oderwać oczu? Jak on to robi?". Ja mu na to, że tego się nie da wytłumaczyć, bo to są rzeczy, które wymykają się normalnej analizie. To kiedyś określano jako talent czy dar Boży. A przecież Łomnicki to była pokraka! Przechylony na prawo facet wychodził na scenę i wszyscy patrzyli w osłupieniu.

GALA: Zazdrościł mu pan talentu? Pan - taki wówczas piękny, przystojny, wspaniale zbudowany, ale jakby nie było - aktor jednej roli.

M.P.: Nie. Ja go podziwiałem, nie zazdrościłem.

GALA: Nigdy pan nie chciał, żeby tak za panem wodzono oczami?

M.P.: Wodzą za mną. Policja wodzi za mną oczami, jak jadę samochodem. A jak zatrzymują, to machają ręką. Sympatyczni są, wyrozumiali, ale mandat dwa razy zapłaciłem, bo byłem nagrany na kamerę. Nie ma lekko (śmiech).

GALA: Dziś nie ma już zbiorowej histerii na pana widok, ale wciąż tłumy widzów przychodzą do pana po autograf. Właściwie to nie musi pan już nic robić, żeby pana kochano...

M.P.: O, wcale się nie zgadzam! Chociaż prawdą jest, że kiedyś ta histeria była o wiele większa. W PRL-u była taka moda na wieczory z interesującym człowiekiem. Przyprowadzali wtedy takiego aktora, sadzali go na krześle i on tak pierdolił, że aż rozkosz. Część z tego oczywiście co dowcipniejsi koledzy do kabaretu potem przenieśli. I ja to wszystko, wie pani, przeżyłem... Ale to było wyrachowane, bo dawali pieniądze. A pensje teatralne nie były rozpieszczające. Pamiętam - moja pierwsza pensja wynosiła w 1966 roku 1250 złotych, a wynajęcie mieszkania kosztowało nas z żoną 1900.

GALA: To co jedliście?

M.P.: Na szczęście mieliśmy rodziców, którzy nas dokarmiali. Bo my jesteśmy z tego pokolenia, które jeszcze miało przedwojennych rodziców, w związku z tym było łatwiej. Gdyby nie to, to Polska Ludowa nie miałaby zbyt wielu artystów.

GALA: A co to znaczy "przedwojenni rodzice?"

M.P.: Dziś już jest takich niewielu. Wtedy była inna więź rodzinna. Rodziny się podtrzymywały wzajemnie i kiedyś więzi były silniejsze, a teraz się mocno poluźniły. Życie zrobiło się bardziej brutalne, trudno o pracę, a będzie jeszcze trudniej. Czekają nas niewesołe czasy. Nie jestem pod tym względem optymistą. Ale nie mówmy o rzeczach smutnych...

GALA: Czyli udawało się wam przeżyć dzięki rodzicom?

M.P.: W dużym stopniu.

GALA: Długo to trwało?

M.P.: Aż do ich śmierci...

GALA: Naprawdę???

M.P.: A pani sobie wyobraża, że rodzic wyciągał gruby portfel i wykładał kasę? Nie! My bywaliśmy u rodziców na obiadach, a to stanowiło takie sensowne przedłużenie życia rodzinnego. Nie chodziło już o nażarcie się, ale te spotkania miały po prostu znaczenie dla naszych wspólnych więzi, niezależnie od tego, czy odwiedzaliśmy moją matkę, czy matkę Agnieszki...

GALA: Czyli z teściową żył pan bardzo dobrze?

M.P.: To wspaniała kobieta była, ta teściowa... To była kobieta z pokolenia ziemiańskiego, zupełnie niezwykła... Powiem pani taką anegdotę, że kiedyś miałem taką propozycję, żeby zagrać generała Sosnkowskiego. I mówię: "Mamo, będę grał generała Sosnkowskiego". A ona tak popatrzyła na mnie i powiedziała: "Nie możesz go zagrać". "Dlaczego?". "Bo on zupełnie inaczej wyglądał! Przecież tańczyłam z nim w resursie kupieckiej, to ja wiem!". To był taki człowiek. Kochała sitcom "Allo, -Allo". Była dowcipna i pełna życia. Odeszła nam, jak miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Przyjedź, synku, po mnie - dzwoniła ze szpitala. Ale nie zdążyłem, następnego dnia umarła. Do dziś odczuwamy jej brak...

GALA: Dlaczego nie macie dzieci?

M.P.: O nie. Potwory! Zabiłyby mnie! Potwory by urosły. Obydwoje przecież jesteśmy potworami... Ojej, rzeczywiście, jestem dziś bardzo zmęczony...

GALA: Bo ma pan potężną nadwagę. Jak dużą?

M.P.: 47 kilo. Ale zobaczy pani, jeszcze na ciężary pójdę!

GALA: Wykluczone! Oszalał pan?! Powinien pan raczej pójść do bariatry.

M.P.: A kto to taki?

GALA: Lekarz, który leczy otyłych. A na razie polecam panu codziennie rano łykać błonnik i popijać szklanką wody. Będzie pan mniej jadł.

M.P.: No wie pani! Ja już i tak mało jem. Ale ma pani rację, chyba pani posłucham. Bo ta nadwaga mnie kiedyś zabije.

Wrocław, 6 XI, parę minut po 22. Wsiadamy z Markiem Perepeczką do jego niedużego, wysłużonego samochodu (na markach się nie znam). Ogromnej postury aktor wygląda w aucie zabawnie.

- Poprowadź mnie, dziecko, do tego hotelu, gdzie mieszkam, a potem zamówimy taksówkę. A gdzie ten pani brat grał? Będziemy przejeżdżać?

- Teatr ma trzy sceny, ostatnią premierę grał na scenie na Dworcu Głównym, o, tu! - pokazałam ręką. Perepeczko odwrócił głowę. Neony świeciły nam w oczy.

- Wie pani... czasem myślę, że życie człowieka kończy się za szybko i niesłusznie. Widzę w pani niezgodę na to. I też się nie zgadzam.

Pocałował mnie w rękę na pożegnanie, a tydzień później umarł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji