Jeden hit
Sezon artystyczny we Wrocławiu powoli dogasa, obumiera. Śmierć ma lekką, może nawet napawającą optymizmem, iż we wrześniu zacznie nowe, lepsze życie. Uczciwie wypada stwierdzić, że na brak urozmaicenia narzekać raczej trudno. Prędzej na szczupłość portfela, zmuszającą nawet ludzi interesujących się sztuką do wyborów między "myciem zębów a myciem uszu". Jeśli kupię album Witkacego, to nie pójdę na galę zamykającą Przegląd Piosenki Aktorskiej albo zdecyduję się na "Ławeczkę" z Gajosem, rezygnując z pójścia do kina. Ile miesięcznie może wydać na kulturalne zachcianki przeciętne młode małżeństwo? Ceny biletów idą w górę, zwłaszcza tych na gościnne występy. Książki, płyty - wszystko kosztu je coraz więcej. Dziś wyprawa do teatru kosztuje często dwie osoby od tysiąca pięćset do dwóch tysięcy złotych.
I tak się szczęśliwie składa, że naszej gastronomii pieniądze śmierdzą i nie lubi ich zarabiać, bo spróbujcie, państwo, po spektaklu teatralnym pójść gdzieś na kawę czy wino. Wszystko pozamykane na cztery spusty. Prawdziwa Europa!
Te finansowo-gastronomiczne dywagacje chciałbym jednak zostawić teraz z boku. Przed paroma dniami moi znajomi zaproponowali przy późnej kolacji taką oto, nieco snobistyczną, zabawę. Każdy miał wybrać pięć wydarzeń artystycznych, które uważa za najciekawsze. Zachęcam wszystkich do takiej zabawy. Biesiadowałem w towarzystwie lekarki, inżyniera, dwójki pracowników naukowych, aktorki i ajenta. W grę wchodziły fakty artystyczne, nie tylko z wrocławskim rodowodem, ale także te z importu krajowego i zagranicznego.
Długo medytowałem, dodawałem, odejmowałem, ważyłem, mierzyłem, ale przecież oko już nie tak ostro widzi, szkła też przydymione, a serce? Ono ciążyło ku temu, co mu najbliższe. Ze wstydem muszę przyznać, że wypadłem w tym gronie dość kiepsko. Jak facet z klapami na oczach, który poza swoim podwórkiem innych rzeczy nie raczy dostrzegać... Tylko moja lista była monotematyczna...
Na wszystkich listach, i to dość wysoko (trzy pierwsze miejsca), lokował się "Sztukmistrz z Lublina". Do wszelkiego rodzaju plebiscytów i statystyk należy mieć odrobinę dystansu. W naszym gronie było to jedyne wydarzenie, które obejrzeli wszyscy. Ta świadomość nie zmienia faktu, że "Sztukmistrz z Lublina" we wrocławskim Teatrze Współczesnym jest swego rodzaju fenomenem. Obecni przy stole wybrali się na Rzeźniczą po rekomendacjach znajomych. En bloc też uznaliśmy, kierując się zdrowo pojętym patriotyzmem lokalnym, ów wynik za sprawiedliwy. Rozstawaliśmy się w dobrych humorach i z pewnym umiarkowanym optymizmem.
Przemierzając uśpione miasto per pedes i wietrząc czaszkę, zastanawiałem się, która z wrocławskich premier minionego sezonu mogłaby konkurować ze "Sztukmistrzem..." na scenach dramatycznych. Był on poza wszelką konkurencją. Ja jednak na swojej liście wyżej adaptacji prozy Singera postawiłem lalkowego "Wahazara...". Znalezienie wspólnych kryteriów jest oczywiście niemożliwe. W spektaklu z placu Teatralnego dostrzegłem jakby mniej błędów, ale też jest to mocno spekulacyjna miara. Choć realizacja Witkacego wydaje mi się głębsza intelektualnie i artystycznie, ale zdecydowanie mniej atrakcyjna jako towar.
Co jeszcze przyniósł ten sezon w teatrach? Kilka solidnych, rzetelnych pozycji, budujących repertuar, zwłaszcza Teatru Kameralnego. Było parę niewypałów, ale najważniejsze to pokazanie się nowych twarzy, jak Maciej Tomaszewski (tytułowy Sztukmistrz) czy wszechstronny Krzysztof Dracz, Jan Jankowski a wśród pań Małgorzata Ostrowska.
Po wakacjach na nowe wrażenia czekać specjalnie długo nie będzie trzeba, bo już we wrześniu przyjedzie do Wrocławia Teatr Polski z Warszawy, potem Festiwal Teatru Otwartego, w grudniu Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora i Małych Form Teatralnych oraz pewnie seria premier otwierających sezon. Teatry, na razie, niechętnie zdradzają swoje zamierzenia. Dyrektorzy mają tajemnicze miny, a ja się zastanawiam, która z premier dorówna powodzeniem "Kandydowi" Woltera na dużej scenie Teatru Polskiego i "sztukmistrzowi..." we Współczesnym.