Artykuły

Żal czasu teraźniejszego

"Lód" w reż. Konstantina Bogomołowa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Karol Płatek w serwisie Teatr dla Was.

Gdy piszę te słowa, "Lodu" w reżyserii Konstantina Bogomołowa na podstawie powieści Władimira Sorokina już nie ma. Spektakl dość szybko zszedł z afisza - i wcale się nie dziwię. Każdy teatr ma - z grubsza rzecz ujmując - swoją publiczność, która na pewne inscenizacyjne zabiegi jest gotowa, a na inne reaguje niedowierzaniem i złością. "Lód" to chyba rzecz za bardzo nie z tego świata jak na gmach przy placu Teatralnym. Ale kiedyś będziemy to przedstawienie wspominać z dumą, że czegoś takiego można było u nas doświadczyć. Wietrzę przyszłą legendę.

Rzeczywiście - mroźny to teatr, teatr wymarły. Przedstawienie od samego początku jak gdyby balansuje między standardową teatralnością a umownością innego typu - Bogomołow udaje, że zaprasza nas na bez mała głośne odczytywanie tekstu Sorokina. Aktorzy wchodzą na scenę ubrani najzwyczajniej w świecie, rozsiadają się w fotelach rozstawionych wokoło (przywołujących estetykę PRL-owskiego czy raczej, w tym wypadku, radzieckiego mieszkania urządzonego bez gustu) i zaczynają odgrywać (a dokładniej: prawie że beznamiętnie wypowiadać) rozmowy między bohaterami. Prawie w zupełnej ciszy, prawie bez ruchu, bez gestykulacji - słyszymy jedynie słowa, widzimy kamienne twarze. Resztę musimy sobie wyobrazić; na wielkim białym ekranie w tyle wyświetlane są fragmenty tekstu - opisy, relacje. Tam gdzie potrzebny wydawałby się obraz, gdzie niezbędne wydawałoby się jakiekolwiek w ogóle dzianie się - pojawiają się beznamiętne zdania zarysowujące akcję.

Jak widać - sposób prezentacji treści jest dziwny, a jak jest z samą treścią? To już nie jest rzecz dziwna, to jest rzecz zupełnie wręcz dziwaczna. Przytoczę kilka zdań z materiałów promocyjnych, gdzie trzeba - dorzucę coś od siebie w ramach uzupełnienia: "Po milionach lat uśpienia tajemnicza sekta nadistot [wszyscy z włosami blond, wszyscy z niebieskimi oczami - K.P.], stworzycieli Ziemi, niespodziewanie wkracza między ludzi. Chcą odnaleźć swych współbraci [najpierw trzeba ich znaleźć, a później obudzić, uderzając w ich piersi potężnym lodowym młotem, żeby było zabawniej - K.P.]. Zimny i twardy lód służy nadistotom, doskonałym, lecz nieludzkim, by rozprawić się z otaczającą ich >ludzkością<". Absurdalność fabularnego konceptu równoważona jest z jednej strony ironią (coś takiego od razu trzeba postmodernistycznie auto-wyśmiać, trzeba podciąć rachityczne nóżki fantastycznej tonacji), a z drugiej - przejmującym chłodem i dystansem scenicznym, które każą szukać w tej pokręconej całości wartościowych elementów, warstw na serio.

A jest czego szukać. Przedstawienie można odbierać przez pryzmat filozofii (nie mam wielkich kompetencji w tej tematyce, ale Nietzsche przychodzi do głowy w tempie Strusia Pędziwiatra), można patrzeć na nie jak na analizę totalitarnej pogardy, można snuć interesujące interpretacje religijne. Dzieło podzielone jest na dwie części: Stary Testament i - nie ma niespodzianki - Nowy Testament; takie proste wpisywanie współczesnych tekstów kultury w biblijny paradygmat często przeprowadzane jest na wyrost, bez potrzeby - tu ten zabieg intryguje.

Ascetyczność inscenizacyjna nie ułatwia jednak odbioru frapujących treści. Trzeba włożyć wiele wysiłku, by przyjmować kolejne porcje zdań (co tam zdań - całych ogromnych monologów), by składać w głowie klocki pokrętnej opowieści Sorokina w całość. Ale nawet jeśli taka forma jest przyciężka, to przez swoją bezkompromisowość i totalność wizji - hipnotyzuje, zachwyca swoją estetyką. Niezbędni do tego są, oczywiście, aktorzy rozumiejący zamysł reżysera: znakomity Jerzy Radziwiłowicz (snuta przez niego historia zdobywania przez nadistoty tytułowego surowca to materiał na osobny monodram, uważam), elektryzujący (jak zawsze chyba) Mariusz Bonaszewski; Waldemar Kownacki i Przemysław Stippa wydobywający zakopany w tekście humor. I najważniejsza osoba na scenie - Danuta Stenka. Cała druga część spektaklu należy do niej, przez długie minuty tylko ona oprowadza nas po tym wykręconym, quasi-apokaliptycznym świecie. Za pomocą subtelnych środków (gra z rozmachem w ogóle nie miałaby racji bytu w wypadku tego przedstawienia) Stenka osiąga niebywałą mieszankę siły, czaru i tajemnicy, która przyciąga uwagę publiczności (tylko dla tej aktorki, ma się wrażenie, oglądającej spektakl). Reszta aktorów jest równie dobra, ale to ci wyżej wymienieni sprawdzili się, myślę, najlepiej.

Przykro mi się robi, jak patrzę na zdania w czasie teraźniejszym, z których złożona jest ta recenzja. Bo on jest już w zasadzie nieuzasadniony, o tym spektaklu należy mówić w czasie przeszłym. Bezkompromisowość Konstantina Bogomołowa ma wysoką cenę - dużej publiczności takim teatrem się nie zdobędzie. Większość osób oglądających "Lód" ziewa, zerka na zegarek, ktoś przysypia (znowu: "ziewa", zerka", "przysypia"; żal tego czasu teraźniejszego). Na szczęście niektórym mimo wszystko się ta wizja podoba; kiedy przedstawienie się skończyło i wszyscy zaczęli wstawać z miejsc, pan siedzący za mną przekonywał kogoś: "Nie, no ja się wciągnąłem". Święte słowa. Albo się ktoś wciągnie, albo nie. Ja też się wciągnąłem - oświadczam, tym razem w czasie przeszłym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji