Artykuły

Sposób na Fredrę

Cichną fanfary, które rozbrzmiewały na jubileusz dwusetnej rocznicy urodzin Aleksandra Fredry. Gdyby się zastanowić, jaki plon przyniosły obchody, to na pierwszym miejscu należałoby wymienić książkę pt "Fredro na scenie", przygotowaną przez Dział Dokumentacji ZASP-u. Publikacja to pożyteczna, a przede wszystkim w swej solidności jest rzadkim okazem pośród tego, co ostatnio można znaleźć na półce z teatraliami. Historia teatru zaczyna się od dokumentacji - mawiał profesor Raszewski i szkoda, że o tej prostej zasadzie zapominają autorzy na prędce smażący swe teatralne bestsellery. Tym głębszy ukłon składam paniom z Alei Ujazdowskich za ich rzetelny trud. Paradoksem pewnie jest, że najładniejszy prezent urodzinowy hrabia otrzymał od teatrologów, a nie artystów. Oczywiście Fredro na scenie był, jest i będzie, ale nawet obchody jubileuszowe nie zatarły wrażenia, że granie autora "Zemsty" stało się w naszych teatrach jazdą obowiąz­kową, wykonywaną bez entuzjazmu. Od pamiętnych "Dam i huzarów" w reżyserii Janusza Nyczaka, ewentualnie "Pana Jowialskiego" Dejmka nie powstało żadne przedstawienie, które dawałoby pozytywną odpo­wiedź na powtarzane do znudzenia pytanie, czy Fredro jest jeszcze żywy i jak grać jego komedie, by bawiły współczesną publiczność. Teatr, skoro jednak chce z Fredrą żyć, musi znajdować dlań swoje sposoby.

Te sposoby zwykle ułatwiają zadania inscenizacyjne w wystawianiu Fredrowskich komedii. A przede wszystkim mają wywołać należyty skutek: śmiech widowni. Bo nikt, panie, nie będzie wnikał w subtelności dowcipu Fredry, a publika ubaw musi mieć. Reżyserzy więc sięgają do sprawdzonych chwytów rodem z farsy. W ten sposób komizm fredrow­skich charakterów zamienia się w komizm typów "dośmieszony" gaga­mi sytuacyjnymi, potrzebnymi i niepotrzebnymi. Przykładów tego typu zabaw z Fredrą wszyscy, którzy zaglądają do teatrów w kraju, znajdą bez liku. Grubą kreską na przykład Waldemar Matuszewski obrysował "Zemstę" w Lubuskim Teatrze Dramatycznym w Zielonej Górze. Jedna ze scen przedstawienia, w sumie bez znaczenia, jakoś utkwiła mi w pamięci: Wacław w rozmowie z Klarą potrząsa jej głową, jak to robią w swoich numerach cyrkowi clowni. Mimo wszystko jednak broniłbym Matuszewskiego przed sądem fredrowskich ortodoksów. Parę rzeczy w jego spektaklu mi się spodobało. Przede wszystkim Papkin Janusza Młyńskiego - komiczny w całej postaci. Gdy mówi, nie zapomina, że gra, gdy gra nie zapomina o wierszu. A to już nielada sztuka. Papkin jest właściwie głównym bohaterem zielonogórskiej "Zemsty". W swym samochwalstwie, tchórzliwości, tanim sentymentalizmie paradoksal­nie wyrasta na największą indywidualność tego fredrowskiego światka. Zabawna jest również para antagonistów, którą Matuszewski w scenie bójki przy murze ustawił na drabinach. W Cześniku Tomasza Karasiń­skiego zobaczyłem parodię Jana Świderskiego. Te same miny, ten charakterystycznie wysuwający się język, te gesty, które, jak ponoć zauważył Puzyna, poprzedzają słowa. Nikt już nie potrafi grać Cześnika, jak to robił Świderski, ale można jeszcze świadomie bawić się jego stylem. Dość zaskakująco zinterpretowany jest Rejent w wykonaniu Jerzego Glapy. Zwykle reżyserzy sugerują się przydomkiem Rejenta -Milczek i czynią z niego obłudnie świętoszkowatą figurę z tym ciągłym: "Niech się dzieje wola nieba". Tymczasem Rejent w przedstawieniu Matuszewskiego jest takim samym szlagonem jak Raptusiewicz. Uda­je pokorę, gdy jest mu to potrzebne, ale zawziętością, pazernością, kłótliwością Cześnikowi nie ustępuje. Gdy "Zemstę" zna się na pamięć, liczy się w teatrze każdy niuans interpretacyjny, który uświadamia, że na tej najbardziej klasycznej z klasycznych naszych komedii nie wy­śmialiśmy się do końca.

Dzięki dokumentacji zebranej w książce "Fredro na scenie" dowiedzia­łem się, że w 1964 roku grano w Katowicach "Damy i huzary" z muzyką Stefana Kisielewskiego. 30 lat później 22 piosenki do przedstawienia "Nie uchodzi, nie uchodzi, czyli Damy i huzary" skomponował Jerzy Derfel. Teksty do nich napisał Maciej Wojtyszko, który spektakl w Te­atrze Śląskim także wyreżyserował. Kiedyś mówiło się, że Leon Schiller potrafiłby w teatrze zainscenizować nawet książkę telefonicz­ną. Gdyby Maciej Wojtyszko podjął się tego zadania, to na pewno powstałoby widowisko ze śpiewami i tańcami. Wszak reżyser już "umuzyczniał" Woltera, Dickensa, Erenburga. Fredro ze swoją rytmicz­nością i sonorycznością, jakby rzecz ujęli uczeni muzykolodzy, sam się niejako Wojtyszce i Derflowi do muzyki ułożył (swoją drogą nie była to pierwsza próba podania Fredry w oprawie musicalowej. To też jest często stosowany "sposób" na Fredrę). Wojtyszko ze swoim smakiem do pastiszu zapewnił spektaklowi formę bezpretensjonalnej zabawy. Reżyser wyprowadził sytuacje komedii z salonu na podwórze, między fasadę szlacheckiego dworu, ustawioną w lewej kulisie, a stajnię krytą słomą - z prawej. W głębi po środku stanęły dwa drzewa, studnia, płot. Całość obrazu zamknął prospekt z wymalowanym pejzażem. Przed­stawienie niezwykle zabawnie się zaczyna. Na scenę powoli schodzą się, "zmęczeni" po nocy, huzarzy i rozpoczynają swoistą uwerturę, na którą składają się odgłosy kaszlnięć, ziewań, prychania wodą. Za chwilę będą już śpiewać i tańczyć pierwszy kuplet. Dużo w tym spek­taklu dowcipu, operetkowo-musicalowych parodii. Gdyby jeszcze tzw. strona wykonawcza była nieco mocniejsza - Aleksander Fredro mógłby wyjść z katowickiego teatru w dobrym humorze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji