Artykuły

Klata, bój się Boga

- Dostałem w dupę. To jest bardzo ważne, żeby dostać w dupę, pod każdym względem. Szukałem pracy, wymyślałem reklamy, próbowałem robić w telewizji Puls talk-show. Ktoś mi zaproponował nawet reżyserię pornograficznych filmów, ale odmówiłem. A skóra mi grubiała na tyłku. Trzeba mieć bardzo grubą skórę, żeby pracować w teatrze jako reżyser - mówi reżyser Jan Klata w rozmowie z Romanem Pawłowskiem w Gazecie Wyborczej - Dużym Formacie.

Roman Pawłowski: - Co czujesz, kiedy słyszysz pieśń "Barka"?

Jan Klata: - Nie znoszę tej pieśni, jest okropna.

Ale przecież to była ulubiona pieśń Jana Pawła II.

Dowiedziałem się o tym poniewczasie, ale nie zmieniłem zdania. "Barka" to kicz. Można chyba kochać Papieża i nie kochać "Barki".

W Twoim przedstawieniu "Lochy Watykanu" wg Gide'a "Barkę" śpiewa fałszywy kardynał. Jest to wyraźna parodia. Tymczasem w kwietniu tego roku "Barka" stała się nieoficjalnym hymnem pokolenia JP II, które czuwało przy umieraniu Papieża. Nie czujesz się częścią tej zbiorowości?

Nie nazywałbym tego pokoleniem. Czułem wspólnotę z ludźmi, którzy w tamtych dniach zbierali się na modlitwach w kościele Dominikanów we Wrocławiu. Kończyłem wtedy "Nakręcaną pomarańczę" w Teatrze Współczesnym. Atmosfera była niesamowita, ale czy to było pokolenie? Nie jestem pewien. Uważam, że to doświadczenie będzie miało nie tyle wymiar pokoleniowy, co indywidualny. Śmierć Papieża będzie ważna dla nas w momencie naszej osobistej śmierci. Pomoże przekroczyć tę granicę. To nie ma nic wspólnego z oficjalnymi uroczystościami organizowanymi przy dźwiękach m.in. "Barki".

Żałoba po Papieżu pojawia się także w twoim spektaklu "Fantasy" według Słowackiego, który rozgrywa się na gdańskim blokowisku. W finale w oknach bloku widać fotografie Papieża. Wcześniej z tych samych okien lecą bluzgi i głośna muzyka. Nie ma w tym fałszu?

Dla mnie to właśnie jest fascynujące, że prawda jest i tu, i tu. I kiedy moi bohaterowie ryczą "Rezerwę", i kiedy czuwają przy śmierci Papieża. Ta dwuznaczność towarzyszy nam od zawsze, nasi bohaterowie narodowi też byli pełni sprzeczności. Ksiądz Jankowski, zanim stał się tym, kim jest teraz, ryzykował za komuny życie. Tropienie sprzeczności jest zawsze fascynujące w teatrze.

Do jakiego kościoła chodzisz w Warszawie?

Do kościoła Wizytek.

Dlaczego nie do Świętego Krzyża, przecież to twoja parafia.

W moim mieście jest bardzo dużo kościołów i każdy może wybrać taki, który do niego przemawia. To kwestia wyboru księdza.

A co było na ostatniej homilii?

Na szczęście nic na temat wyborów. Ani o tym, kto w Episkopacie jest Żydem. Kazania mają tam wymiar indywidualny i duchowy. Jeśli pytasz o konkrety, to najbardziej fascynującym zagadnieniem, z którym się ostatnio borykam, jest pycha. Pycha stanowi ogromne zagrożenie. Szczególnie dla artysty.

Czy któryś z bohaterów Twoich spektakli popełnia ten grzech?

Na pewno Hamlet. Chce obalić porządek, którego do końca nie rozumie. I myśli, że ułoży świat po swojemu. Niewątpliwie grzeszy pychą.

Ale jednocześnie Hamlet w Twoim przedstawieniu nosi przy sobie książeczkę od pierwszej komunii.

Tak. I odczytuje z niej modlitwę "Ojcze nasz". "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" - mówi Poloniuszowi. Wraca do źródeł wiary i zastanawia się, jak to pogodzić z tym, co widzi dookoła. Czy ma poniechać zemsty, czy nie.

Mam wrażenie, że katolicyzm stał się Twoją wizytówką, na równi z irokezem i mundurem, w którym chodzisz. Czy nie jest tak, że dzisiaj katolicyzm to dobry towar na rynku kulturalnym?

No, nie żartujmy. Nie dostrzegam w środowisku teatralnym jakiegoś religijnego szaleństwa. Myślę, że jest wręcz przeciwnie. A co do mojej wizytówki: ty pytasz o katolicyzm, to ja odpowiadam. To nie wizytówka, to staranie o to, żeby być lepszym. Żmudne i niejednokrotnie nieudane. Katolicyzm to dla mnie bardzo ważny temat, bo to mój świat. Ja się go nie wypieram. Czuję się odpowiedzialny i za rzeczy dobre w polskim katolicyzmie, i za rzeczy złe.

Także za Radio Maryja?

Tak. Z Radiem Maryja to mnie łączy (wyciąga z kieszeni różaniec). Natomiast wszystko inne mnie dzieli. Uważam, że strasznie trudno pogodzić różaniec z tym, co się między różańcami w tym radiu opowiada.

Dzisiaj środowisko Radia Maryja znalazło się za sprawą wyborów w centrum uwagi. Słychać pochwały, nie tylko ze strony polityków. Halina Łabonarska, aktorka Teatru Polskiego w Warszawie, wyznała ostatnio, że sama z dumą nosi moherowy beret, znak rozpoznawczy słuchaczek tej rozgłośni.

Mówienie, że słuchacze Radia Maryja to też wyborcy i trzeba dbać o ich interesy, jest obłudą. Powstaje pytanie, czy istotą wiary powinno być szukanie wszędzie Żydów. Istotą wiary jest niewątpliwie szukanie tego jednego Żyda, który się nazywał Chrystus i miał dookoła jeszcze kilkunastu innych Żydów, w tym tego spryciarza świętego Pawła, który założył ten biznes. Jeżeli ktoś nie zdaje sobie sprawy, że święty Paweł i apostołowie byli Żydami, i że Matka Boska, Królowa Polski, była też Żydówką, to mamy problem.

Z drugiej strony przecież nie można tych ludzi wysłać na Marsa. Jestem skazany na sprzeczność pomiędzy szacunkiem do słuchacza Radia Maryja jako osoby ludzkiej a zupełnym brakiem szacunku dla jego czy jej rasistowskich, ksenofobicznych poglądów. Ale Kościół to nie tylko Radio Maryja, to także ojciec Jacek Salij, arcybiskup Józef Życiński i świętej pamięci ksiądz Józef Tischner, mój profesor ze szkoły teatralnej. Oczywiście na własny użytek mogę wybrać kościół i chodzić do Wizytek, zamiast, dajmy na to, do Świętej Brygidy. Ale nie bardzo potrafię sobie poradzić z myślą, że Kościół nie może sobie poradzić z ludźmi, którzy działają na jego szkodę. W końcu to instytucja hierarchiczna, która okazuje w tej sprawie zadziwiającą słabość.

Słuchasz Radia Maryja?

Kiedy pracowaliśmy nad "Lochami Watykanu", słuchałem obsesyjnie. Na zmianę z Radiostacją.

Dlaczego Radiostacja?

Bo to formacja postchrześcijańska, hedonistyczna, która jest przeciwieństwem "lochów" radiomaryjnych. Jej reprezentantem w przedstawieniu jest grupa oszustów pod wodzą Protosa.

W "Lochach Watykanu" jest więcej Radiostacji niż Radia Maryja, obok różańców słychać tam "Sympathy for the Devil" i Patti Smith z utworem "Jezus umarł za grzechy, ale nie moje". Czy nie jest tak, że dzisiejsza kultura, w tym także teatr, znajduje się raczej po stronie Radiostacji, czyli hedonizmu i nihilizmu? Jako to jest być artystą wierzącym w dzisiejszym teatrze?

Katolicyzm i chrześcijaństwo to przecież wielkie ideały, to wrażliwość na drugiego człowieka, dążenie do duchowego rozwoju, poświęcanie się za innych. Są to wartości, co do których jest szeroka zgoda. Diabeł tkwi w szczegółach, na przykład w stosunku do innych. Na ile tych "innych" się wyklucza, na ile się bierze pod uwagę, że ktoś może mieć inne poglądy, na ile przeciwne poglądy mogą być groźne dla moich poglądów.

Współczesny teatr polega w dużej mierze na podważaniu wartości, demistyfikowaniu, przekraczaniu barier. Ty sam kpisz w "Lochach Watykanu" z kiczowatej religijności Amadeusza, stawiasz na scenie Matki Boskie z gipsu i billboard z Chrystusem. Czy to nie kłóci się z istotą wiary opartej na nienaruszalnych dogmatach?

Pytanie, co artysta robi z tymi dogmatami. Ja w teatrze poddaję próbie ogniowej wartości, w które wierzę, żeby zobaczyć, czy one będą jeszcze działały. Mówił o tym Jerzy Liebert, wspaniały polski poeta: "Uczyniwszy wybór na wieki w każdej chwili wybierać muszę". Wiara nie jest dana na wieki, to nie jest stojąca woda, ale rzeka, która ciągle przynosi nowe wyzwania. Nie potrafię powiedzieć, że umrę jako katolik. Ale nie chodzi o życie w ciągłym strachu, że - Jezus Maria! - wezmą nas i obrzezają przymusowo! W konfrontacji z innymi systemami wartości pytamy, czy to, w co wierzymy, jest rzeczywiście dobre. Dla mnie konfrontacja ze światem hedonizmu i konsumpcji jest łatwa, bo ten świat nic szczególnego nie jest w stanie zaproponować.

Radio Maryja, którego nie lubisz, również piętnuje hedonizm i rozpasaną konsumpcję.

Wiadomo, chodzi o "merola sześćsetę", o "plazmę". Ale jakoś się tak dziwnie składa, że bardzo dobrze jest kontemplować ubóstwo Chrystusa w gabinecie pełnym mebli gdańskich i w szatach specjalnie skrojonych na tę okazję. A zarazem wypowiadać się w imieniu tysięcy Polaków wykluczonych z polskich przemian. Ale po stronie lewicy też nie jest lepiej. Artyści z Zachodu, którzy w 1968 roku chcieli zrewolucjonizować świat, później nałożyli garnitury od Armaniego, a ich głównym problemem stało się pytanie, jaki krawat założyć do ukłonów i jak powitać ministrów na premierze. Bardzo łatwo na fali protestu przejść na drugą stronę i udawać, że jest się wciąż ze skrzywdzonymi i poniżonymi. Bo to jest nurt, który może człowieka bardzo wysoko zanieść.

Ty również pochyliłeś się nad bezrobotnymi w Wałbrzychu, zaangażowałeś ich do przedstawienia "... córka Fizdejki" według Witkacego w charakterze statystów. Grają role "bojarów" z dworu kniazia Fizdejki. Ktoś mógłby powiedzieć, że wykorzystałeś ich trudną sytuację.

Zająłem się bezrobotnymi z Wałbrzycha, bo sam przez pięć lat byłem bezrobotny.

Ale Twoja sytuacja była o niebo lepsza. Urodziłeś się w Warszawie, gdzie pracy nie brakuje, skończyłeś prestiżowe Liceum im. Batorego i studia na wydziale reżyserii w Krakowie. Miałeś wybór, którego nie mieli górnicy z Wałbrzycha po pięćdziesiątce, bez wykształcenia.

Dlatego ja reżyseruję, oni grają.

Ani przez chwilę nie czułeś, że wykorzystujesz ich trudną sytuację?

Nie. Myślałem nad tym wiele razy. Uważam, że jeżeli wspólnie mówimy coś istotnego o tym świecie, to jest to z korzyścią dla nas wszystkich, a nie ze szkodą. W "... córce Fizdejki" bezrobotni z Wałbrzycha odgrywają zasadniczą rolę. To są najwspanialsi, najbardziej zdyscyplinowani aktorzy, z jakimi pracowałem. Nigdy nie spóźnili się na próbę, nigdy nie było obsuwy. Spektakl działa, ma rozgłos, jeździmy z nim na festiwale, byliśmy w Berlinie. Nie widzę tu wykorzystywania. Przeciwnie, ci ludzie stali się artystami, oglądają świat, którego inaczej by nie zobaczyli, wychodzą z cienia.

Na scenie nie wygląda to zachęcająco. Przebrałeś ich w łachmany ze szmateksu, dałeś do rąk torby z supermarketów, kazałeś udawać pijanych.

Ale to jest teatr, oni nie grają siebie, pana X czy Y, lecz pewien typ człowieka. Niektórzy dziennikarze tego nie rozumieją. "Rzeczpospolita" napisała o "wałbrzyskich menelach". Zadzwoniłem do redakcji i zapytałem, czy kiedy Janusz Gajos zagra menela, to mówi się o nim jako menelu? Z drugiej strony gwiazdy warszawskich sitcomów nie wyglądałyby wiarygodnie w tych kurtkach z ortalionu, dekatyzowanych spodniach i z wąsami.

"... córka Fizdejki" opisuje Polaków jako lud podbity przez współczesnych Neokrzyżaków z Europy. W jednej ze scen "bojarzy" wychodzą przebrani w oświęcimskie pasiaki. Czy rzeczywiście tak sobie wyobrażasz Polaków w nowej Europie?

Wiele razy spotkałem się z tym pytaniem, czy my, Polacy, tacy naprawdę jesteśmy. W Berlinie było odwrotnie: Niemcy pytali, czy oni rzeczywiście wyglądają tak, jak pokazałem w "... córce Fizdejki". W garniturach od Hugo Bossa, wycierający ręce po każdym uścisku dłoni barbarzyńców ze Wschodu. Ciekawe, że w obrazie Polaków niczego szokującego i niezwykłego nie dostrzegli. Wąsaci i pijani bojarzy byli dla nich normalni. I na odwrót, w Polsce nikt nie protestował przeciwko obrazowi Europejczyków, którzy organizują inwazję na Wschód.

Kiedy pracowałeś nad Witkacym, pojechaliście z aktorami do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen w Rogoźnicy pod Wałbrzychem. Dlaczego?

Chcieliśmy zobaczyć pewną utopijną wizję Europy. Zobaczyliśmy idealne europejskie miasteczko przyszłości. W Wałbrzychu wszędzie dziury w chodnikach, a tu równy, porządny bruk. Ani jednej kałuży nie było! Widzieliśmy coś racjonalnie zaplanowanego. Tam uczono Żydów i Polaków "porządnej" pracy. Więźniowie pracowali jak niewolnicy w warsztatach znanych niemieckich firm, m.in. Blaupunkta i Siemensa. Aktorzy, jak się o tym dowiedzieli, wymontowywali radia Blaupunkta ze swoich samochodów.

Bój się Boga, Klata, jest przecież jakaś różnica między Tysiącletnią Rzeszą a projektem europejskim!

Oczywiście, ale jeżeli wszystko zostaje sprowadzone do czysto racjonalnej sfery ekonomii i organizacji pracy, bez wartości, jakie niesie kultura europejska, to prędzej czy później kończy się tak jak w Gross-Rosen. Jestem o tym głęboko przekonany.

Nie żałujesz tych pięciu lat czekania na debiut?

Nie, nie żałuję. To było największe dobrodziejstwo. Nic ciekawego bym nie zrobił, gdybym wystartował zaraz po szkole. Byliśmy na roku z Grześkiem Jarzyną, on był dojrzałym artystą, od razu wystartował i zrobił rewolucję. Ja byłem niegotowy, nie tylko dlatego, że o kilka lat młodszy. Byłem za mało dojrzały, aby stanąć przed aktorami i opowiadać im o postaciach.

To co Cię zmieniło?

Dostałem w dupę. To jest bardzo ważne, żeby dostać w dupę, pod każdym względem. Szukałem pracy, wymyślałem reklamy, próbowałem robić w telewizji Puls talk-show. Ktoś mi zaproponował nawet reżyserię pornograficznych filmów, ale odmówiłem. A skóra mi grubiała na tyłku. Trzeba mieć bardzo grubą skórę, żeby pracować w teatrze jako reżyser. Oczywiście było ciężko, kiedy rodziły się nam dzieci i nie było na przysłowiowe pampersy. To były lata frustracji. Teraz myślę, że to wszystko wyszło na dobre.

Nie czułeś się odrzucony?

Pewnie, że się czułem, moi koledzy robili kariery, wskaźniki rosły, wzrastał poziom dobrobytu, w supermarkecie wszyscy wrzucali do koszyków do pełna, a my kładliśmy na dnie mleko i chlebek. Bo serek topiony był przy niedzieli. Dlatego byłem na tyle zdesperowany, żeby wsiąść w pociąg z dwumiesięczną wtedy córką Janiną i żoną scenografem i jechać osiem godzin do Wałbrzycha, żeby zrobić "Rewizora". Wysiedliśmy na zaropiałym dworcu i powiedzieliśmy: teraz albo nigdy.

A co by było, gdyby się wtedy nie udało?

Nie pracowałbym w teatrze.

Mieszkałbyś w ogóle w Polsce?

To ciekawe pytanie. Nie wiem.

To jest pytanie o to, co Cię wiąże z Polską.

Problemy, które mnie nurtują, widzowie, z którymi mogę rozmawiać. W Berlinie czuję się świetnie, ale zawsze jestem tam barbarzyńcą z polskimi wąsami, chociaż oni akurat nie odrzucają barbarzyńców. Jak mi powiedzieli moi niemieccy znajomi, rozsiewam urok egzotyki. Różnica polega na tym, że tam jest mi dobrze, a tutaj źle. I dlatego tutaj robię teatr, bo jest o czym. Kiedy nie miałem pracy, mieszkaliśmy na warszawskim Grochowie, tam poznałem świat blokowiska, który przenieśliśmy później do spektaklu "Fantasy". Te wszystkie typy ludzkie, rytuał odpalania rano głośnej muzyki, żeby pokazać, że się jeszcze żyje, i serialowe osobowości, które są tak realne jak sąsiedzi. A to Polska właśnie.

Na kogo głosowałeś w ostatnich wyborach?

Na Platformę Obywatelską.

Jak to pogodzić z antyeuropejskim wydźwiękiem "... córki Fizdejki"?

Ale ja nie uważam, żeby nasze wejście do Unii Europejskiej było tragedią.

To skąd ta parodia "Ody do radości", skąd flaga Europy spadająca z masztu, skąd scena, w której na rozkaz Europejczyków "bojarzy" popełniają zbiorowe samobójstwo?

Ponieważ uważam, że ograniczanie projektu europejskiego do ekonomii to bezsens. Niestety, moje obawy potwierdzają ostatnie wydarzenia. Konstruowanie konstytucji europejskiej bez odwołania do wartości duchowych, żeby nikogo nie urazić, jest kompromitujące. Czasem się po prostu trzeba narazić. Ale jestem za wspólną Europą. Niestety, w wyborach wybiera się zazwyczaj mniejsze zło. Jak wielu Polaków liczyłem na koalicję PO i PiS, to, że nie powstała, odczuwam jako porażkę.

Politycy nie spełniają obietnic, różnice między nimi są pozorne. Czy to nie jest argument za tym, by nie brać udziału w wyborach?

Nie, bo nie idąc do wyborów, oddaje się głos najgorszej opcji.

Podobno podczas referendum europejskiego w 2003 roku namawiałeś aktorów w Wałbrzychu, aby zagłosowali?

Tak, sprawdzałem nawet listę obecności, graliśmy wtedy "Rewizora". Niestety, wielu ludzi ze środowiska teatralnego ucieka od odpowiedzialności. Często nie chce im się po prostu wziąć z domu zaświadczenia o prawie do głosowania. Ale jeśli chcesz wiedzieć - nie mówiłem im, jak mają zagłosować.

Czy zdarzyło się, aby któryś z aktorów odmówił współpracy z Tobą z powodów światopoglądowych?

Nie, może dlatego, że bardzo poważnie traktuję aktorów, dbam o to, aby nikt nie czuł się wmanewrowany wbrew swoim poglądom. Ale dużo dyskutujemy, na przykład podczas pracy nad "Lochami Watykanu" rozmawialiśmy o religijności toruńsko-licheńskiej, którą pokazujemy w scenach z Amadeuszem, właścicielem sklepu z dewocjonaliami. O całym tym religijnym socrealizmie.

Czy uważasz, że Dorota Nieznalska, autorka kontrowersyjnej instalacji "Pasja", w której męskie genitalia zostały zestawione z krzyżem, powinna iść do więzienia?

Tak. Powinna być gotowa na poświęcenie dla sztuki, jeżeli traktuje ją poważnie. Żeby było jasne, nie jestem zwolennikiem sadzania kogokolwiek do więzienia za poglądy. Nie jestem też zwolennikiem tego arcydzieła. Nieznalska miała prawo do wypowiedzi artystycznej, ale powinna mieć odwagę ponieść wszelkie konsekwencje swej działalności artystycznej.

To znaczy, że uczestnicy niedawnego zakazanego Marszu Równości w Poznaniu też powinni iść siedzieć?

To nie jest normalne, że za manifestowanie poglądów można trafić w Polsce do więzienia, to trzeba zmienić. Ale namawiam do odwagi. Nie można udawać, że w ikonografii chrześcijańskiej do X wieku Chrystus był nagi i dlatego instalacja przedstawiająca genitalia na krzyżu jest głęboko chrześcijańska. Taka linia obrony jest śmieszna. Inna sprawa, że Dorota Nieznalska nie nadaje się na sztandar walki o wolność słowa.

A czy nadaje się na sztandar twój "Fantasy"? Jest tam scena, która może oburzyć wielu Polaków: podczas piosenki "Czerwone maki na Monte Cassino" amerykański żołnierz kopuluje z Rzecznicką.

Wcześniej z nią tańczy, to jest prawdziwe złamanie tabu. Nie wiem, jeżeli jakiś sąd amerykański będzie chciał mnie wsadzić za to do Guantanamo, nie będę miał wyjścia.

Co oznacza ta scena dopisana do XIX-wiecznego dramatu?

Niezrozumienie lokalnej specyfiki to od pewnego czasu specjalność Amerykanów. Kulturę arabską traktują w Iraku z pogardą. Chciałem pokazać, co dla nas, Polaków, może oznaczać brak szacunku dla tradycji i kultury.

W swojej inscenizacji dramatu Słowackiego zastąpiłeś żołnierzy rosyjskich amerykańskimi. Powstał spektakl krytykujący polską obecność w Iraku. Jak to pogodzić z głosowaniem na liberalną partię, która popiera tę wojnę?

Po prostu jako artysta mogę mieć bardziej radykalne poglądy od polityków. Poza tym uważam, że wysyłanie wojsk polskich do Iraku pod hasłem "Za wolność waszą i naszą" jest obłudne. Przecież oni tam jadą dla pieniędzy.

Kto jest ci bliższy w "Hamlecie", Klaudiusz czy Hamlet?

Racje obu przemawiają do mnie, na tym polega wielkość Szekspira. Dzisiaj bliższy jest mi bunt Hamleta. Ale niewykluczone, że za 20 lat będę bardziej się wczuwał w racje Klaudiusza.

Czyli władcy, który w Twoim przedstawieniu w Stoczni Gdańskiej buduje trudny konsensus, aby uratować państwo?

To kwestia dojrzałości, teraz jest mi łatwiej rozwalać.

Skąd się wziął pomysł sceny, w której Klaudiusz z dworzanami smakuje drogie francuskie trunki w zrujnowanej hali stoczniowej?

Z pism dla dżentelmenów o winach i cygarach. Ta scena opowiada o nowej formacji Polaków aspirujących do bycia Europejczykami. Sceneria stoczni zmienia jednak znaczenie tych aspiracji. Okazuje się, że władza służy głównie temu, żeby mieć lepsze wino.

A nie ulżyć losowi bezrobotnych z Wałbrzycha?

Niestety nie.

Twój ojciec siedział za komuny w więzieniu za działalność opozycyjną. Nie ma Ci teraz za złe, że krytykujesz wolną Polskę?

To jest pytanie o pozytywny projekt, na ile powinienem pokazywać, że jest dobrze, albo co zrobić, żeby było dobrze. Myślę, że nie na tym polega moja rola. Zostawmy to politykom. Ja mam pokazywać, że nie jest dobrze. Moi rodzice zresztą nigdy nie byli przekonani, że świat, o który walczą, będzie idealny. I tego mnie nauczyli. W 1989 roku byłem w pierwszej klasie liceum i nie miałem wrażenia, że wszystkie problemy znikną razem z komunizmem. Nie było poczucia, że baranek z wilkiem będą żyć pospołu, w związku z czym nie było rozczarowania. Oczywiście rodzicom nie wszystko się w moich spektaklach podoba, także kwestie światopoglądowe. "Lochy Watykanu" niekoniecznie musiały ich zachwycać ze względu na obraz polskiej religijności.

Jest taka scena w "H.", która mogła nie spodobać się nie tylko Twemu ojcu, ale każdemu, kto brał udział w opozycji: aktorzy pokazują palce złożone w literę "V", ale nie jest to już gest wolności, tylko kabotyńska figura w tańcu.

Myślę, że rodzice najbardziej przeżyli "H." z racji tego, że mówię tam o zaniedbaniach wolności.

Krytykujesz polską wolność w "H.", w "Fantasy" pokazujesz Polskę blokowiska, której życie toczy się między kolekturą totolotka, lombardem a sklepem spożywczym. Ale przecież ta sama wolność, która doprowadziła do biedy Wałbrzych, a polskie blokowiska zamieniła w slumsy, Tobie pozwoliła na pracę w teatrze. W końcu wygrałeś ją dla siebie. Czy nie powinieneś tego docenić?

Tak, tak, amerykański sen, od pucybuta do milionera, od Wałbrzycha do Berlina. Ale rozczaruję cię: nie żyję w Hollywood. Mamy dwa pokoje z kuchnią na parterze i widok na śmietnik. To nas łączy z rodziną Respektów, bohaterów "Fantazego" Słowackiego, którzy w moim spektaklu mieszkają w gdańskim "falowcu". Pieniądze wydajemy na płyty i książki, dzieci do babci wozimy 25-letnim volkswagenem vanem. Nie czuję, żeby to zagrażało mojej niezależności. Jest w sam raz.

Jak wyobrażasz sobie świat, w którym zamieszkają Twoje trzy córki? Czy będzie to zrujnowana Stocznia z "H.", blokowisko z "Fantasy" czy Airport Wałbrzych z finału "... córki Fizdejki", w którym na tablicy informacyjnej są tylko odloty do europejskich stolic, przylotów nie ma?

Obawiam się, że moje dzieci będą żyły w świecie z powieści Philipa Dicka "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha", której adaptację przygotowuję w Starym Teatrze w Krakowie. To świat, w którym wszystko jest regulowane za pomocą pieniędzy, wszystkie rodzaje relacji międzyludzkich. Rzeczywistość opanowana jest przez wielkie korporacje, ludzie, którzy nie zdobyli pracy w korporacjach, są wysyłani na Marsa, gdzie spędzają czas w wirtualnym świecie narkotyków.

Jak chcesz uzbroić swoje dzieci na życie w świecie, w którym człowiek zostanie sprowadzony do roli konsumenta używek?

Myślę, że szansą jest nisza, taka, w jakiej ja się znalazłem. Jestem niszowy, nie mieszczę się w żadnym modelu. Mam przyjaciół, którzy prowadzą marketingowe badania grup focusowych, chodzi o styl życia, upodobania, zwyczaje. Pytałem ich, gdzie ja jestem na tych wykresach, a oni na to: ciebie nie ma, jesteś błędem statystycznym. Chyba tylko tak można przeżyć.

Czy tylko teatr może być taką niszą?

Chyba nie tylko, ta nisza powinna być w środku, w człowieku. Może nawet w korporacji można ją znaleźć. Ale nie chciałbym, żeby córki pracowały w teatrze. Nie ma mowy. Teatr to jest nieustanne chodzenie po linie, jedni chodzą bez zabezpieczenia, inni z zabezpieczeniem, a jeszcze inni rozkładają linę na podłodze i udają, że jest bardzo niebezpiecznie. To ryzyko jest fantastyczne, ale nie życzę im tego.

***

Jan Klata (rocznik 1973) od trzech lat przebojem podbija polskie sceny.

3 grudnia zaczyna się w Warszawie przegląd jego przedstawień. Studiował reżyserię na Akademii Teatralnej i w PWST w Krakowie. Zanim zaczął samodzielnie reżyserować, był asystentem m.in. Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego i Krystiana Lupy. Kilka lat po zrobieniu dyplomu czekał na swoją szansę, pracując m.in. jako copywriter i reżyser talk-show. Debiutował inscenizacją własnej sztuki "Uśmiech grejpfruta", o ekipie telewizyjnej czekającej w Rzymie na śmierć Papieża. Ale pierwszą dużą inscenizacją Klaty był "Rewizor" Gogola w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu (2003).

Młodszy brat Jana, Wojciech, od dawna występował w filmach.

Grał m.in. w "300 milach do nieba" Macieja Dejczera i "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Jan też zagrał u Kieślowskiego - był kolędnikiem w "Dekalogu 3".

***

Krótki przewodnik po spektaklach Jana Klaty

"Rewizor" Mikołaja Gogola

Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, marzec 2003. Historia rzekomego rewizora przeniesiona w realia prowincjonalnej Polski lat 70., epoki Edwarda Gierka, małego fiata i wielkich inwestycji za cudze pieniądze.

Demistyfikacja PRL-u, za którym niektórzy zaczynali już tęsknić. Klata pokazuje system oparty na korupcji, nepotyzmie i zamordyzmie, wydobywa groteskową oprawę artystyczną tych czasów w postaci muzyki disco i spodni dzwonów. Pod spodem - tragedia ofiar systemu, które w postaci odzianych w żałobę kobiet przychodzą prosić rewizora o łaskę dla swoich więzionych ojców, synów i mężów. Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie. Kiedy w Wałbrzychu oklaskiwano premierę "Rewizora", politycy, którzy współtworzyli tamten system, wciąż byli u władzy.

"Lochy Watykanu" według André Gide'a

Teatr Współczesny we Wrocławiu, styczeń 2004. Adaptacja powieści Gide'a o bandzie oszustów, którzy, wykorzystując naiwność wiernych, zbierają pieniądze na uratowanie papieża, rzekomo porwanego i więzionego w lochach Watykanu. U Klaty - zanurzona w polskich realiach opowieść o starciu dwóch radykalizmów: religijnego spod znaku Radia Maryja i nihilistycznego spod znaku Radiostacji. Mick Jagger kontra "Barka" i Patti Smith kontra gipsowa Matka Boska. Z jednej strony kicz religijny, syndrom oblężonej twierdzy i spiskowa teoria dziejów, z drugiej hedonizm, kultura użycia i zwykły bandytyzm. Na tym tle rzucona historia Lafcadia, współczesnego Raskolnikowa, który czyni zło, aby sprawdzić, czy Bóg istnieje.

"H." według Williama Szekspira

Teatr Wybrzeże w Gdańsku, lipiec 2004. Źle się dzieje w państwie polskim - szekspirowski "Hamlet" odczytany przez pryzmat rozczarowania polską wolnością. Klaudiusz zamiast rządzić krajem smakuje francuskie wina, przeszłość w osobie Ducha na koniu i w husarskiej zbroi domaga się zemsty, młody Hamlet jednak się waha, bo chrześcijańskie zasady, w które wierzy, mówią o przebaczeniu winowajcom. Dramatyczny kontekst nadaje spektaklowi sceneria opuszczonej Stoczni Gdańskiej, gdzie narodziła się idea "Solidarności" i bezkrwawej rewolucji i gdzie ta idea została utopiona w politycznych rozgrywkach i prywacie.

"...córka Fizdejki" według Witkacego

Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, grudzień 2004. Nikt nie przypuszczał, jak bardzo aktualna jest dzisiaj sztuka Witkacego "Janulka, córka Fizdejki" z 1923 roku opowiadająca o inwazji Neokrzyżaków na barbarzyńskie plemię Litwinów. U Klaty Neokrzyżacy zamienili się w Europejczyków podbijających wschodnią Europę za pomocą gospodarki i ekonomii. Slogan Witkacego o najwyższej kulturze połączonej z najwyższym barbarzyństwem urzeczywistnił się w postaci rozszerzonej o kraje Wschodu Unii Europejskiej. Spektakl pokazuje zderzenie dwóch stereotypów, Polacy według Niemców są wąsaci i wiecznie pijani, z kolei Neokrzyżacy to technokraci w stalowych garniturach, za którymi idą więźniowie w oświęcimskich pasiakach. Dotkliwy obraz polsko-niemieckich uprzedzeń i lęków, których nie wygasiło wejście Polski do Europy.

"Nakręcana pomarańcza" według Anthony Burgessa

Teatr Współczesny we Wrocławiu, kwiecień 2005. Wizja opanowanego przez przemoc społeczeństwa przyszłości oparta na znanej antyutopii z 1962 roku. Ale czy rzeczywiście chodzi o przyszłość? Polsko-angielski wolapik, którym mówią bohaterowie przedstawienia, nie jest tak odległy od języka, którego używają na co dzień Polacy, tu i tam chodzi się na szoping i pije drynki. Również codzienny strach przed przemocą nie jest nam obcy. Spektakl bierze jednak rzeczywistość w nawias, przemoc pokazywana jest w postaci perfekcyjnych scen walki, muzyka pop i piekielne tempo przywodzą na myśl wideoklipy. W oprawie popkultury Klata umieszcza moralne pytania o naturę człowieka: czy da się osiągnąć dobro, mechanicznie amputując zło? Odpowiedź nie jest jednoznaczna.

"Fantasy" według Juliusza Słowackiego

Teatr Wybrzeże w Gdańsku, październik 2005. XIX-wieczny dramat o podupadłej rodzinie arystokratów, wydającej córkę za romantycznego bogacza przeniesiony w realia polskiego blokowiska. Respektowie stali się rodziną zubożałych inteligentów z bloku, którzy rozpaczliwie walczą o zachowanie resztek godności, m.in. udają, że skwer z rachityczną akacją to romantyczny ogród, i uparcie mówią ośmiozgłoskowcem, kiedy wszyscy dookoła bluzgają. Szyderczy obraz krajobrazu po romantyzmie, a zarazem ostra diagnoza polskiego społeczeństwa żyjącego między trzema symbolicznymi instytucjami: kolekturą toto, lombardem i sklepem spożywczym MacMaciex. W tym świecie nie tylko miłość jest na sprzedaż, ale także narodowe ideały: rosyjskich żołnierzy Klata zastąpił amerykańskimi marines, którzy odpoczywają po kolejnej kampanii na Bliskim Wschodzie i bawią się przy egzotycznej dla nich piosence "Czerwone maki na Monte Cassino".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji