Artykuły

Fredro w pomadkach

Spektakl "Nie uchodzi, czyli Damy I huzary" we wrocław­skim Teatrze Kameralnym przypo­mina pudełko tanich pomadek - la­kierowany obrazek sceniczny z damami w jedwabiach i huzarami przy szabli, przyprawiony mdłymi piosenkami Macieja Wojtyszki, sztucznie zabarwiony groteską przez reżysera Marka Sikorę.

Doczekaliśmy się pierwszego na Dolnym Śląsku teatru popularnego, który nie lęka się grać intelektualnej tandety, stano­wiącej o swoistej urodzie ope­retki, farsy czy wodewilu. Reżyser "Nie uchodzi" zaadap­tował tekst dla potrzeb mało wy­magającego widza i na sali hu­czało od śmiechu. Sztuka popu­larna nie jest niczym wstydli­wym. To z niej wywodzą się za­równo arcydzieła, jak "Hrabia Monte Christo", jak i kicze w sty­lu "Trędowatej".

Niestety, wrocławskie "Damy i huzary" są jedynie groteskową historią młodych kochanków - Edmunda (Tomasz Lulek) i Zofii (Aldona Struzik) - zdanych na łaskę wyrachowanej matki. Na szczęście młodym udaje się przezwyciężyć wszystkie prze­ciwności losu. Będzie ślub!

Brak w tym spektaklu jakiego­kolwiek prawdopodobieństwa osób, zdarzeń i emocji. Od pier­wszej do ostatniej sceny papie­rowi bohaterowie wypowiadają papierowe tyrady po to, by mieć pretekst do skakania przez ka­napy, trzaskania pięciorgiem drzwi, przymierzania tupecików i peruk. Widz, który Fredrę ceni, ze zdziwieniem postrzega w pierwszym akcie huzarów pod­ciągających co chwilę portki w obecności dam, a w drugim la­winę nocnych koszul.

Bohaterowie są od początku do końca sztuki tylko błaznami, a piosenki ani nie pointują zda­rzeń, ani nie posuwają akcji na­przód. Maciej Wojtyszko podob­nie jak Wyspiański szczęśliwie ominął rym do "biskupa" - i to był jedyny sukces jego piosenek. Refreny w stylu "mówi się trud­no i kocha się dalej" trudno uz­nać za rewelację.

Aktorzy grali źle i manierycz­nie. Teresa Sawicka od ubie­głorocznej "Awantury w Chioggi" wciąż kreuje tę samą rolę, stosując te same środki wyrazu - rozciąga bezlitośnie głoski, wy­dając przy tym głos męczonego kota. Jerzy Szejbal usiłował coś powiedzieć, niestety, od siódme­go rzędu mało kto słyszał tonące w przyprawionych wąsach sze­lesty. Ciało Tomasza Lulka kilkakrotnie przeszło przez scenę. I tak można bez końca - z wyjątkiem Edwina Petrykata i Aldony Struzik, którzy w chwi­lach zapomnienia grali po pro­stu Fredrę.

Spektakl jest zlepkiem kilku poetyk - piosenki Derfla i Wojty­szki i układ scen zbiorowych (niezła ucieczka "po cichutku" w akcie I) przywołują dalekie echa Kabaretu Starszych Pa­nów, a sposób poprowadzenia intrygi scenicznej do złudzenia przypomina słynne "Manewry miłosne". Reżyser Marek Sikora pomylił wszystko ze wszystkim - przekupki z damami, huzarów z ciurami, maski z grymasami.

W tej inscenizacji Fredro bro­ni się sam tylko wówczas, gdy scenograf, reżyser i aktorzy po­zwolą mu dojść do głosu. W każdej innej sytuacji scenicznej można go uznać jedynie za idiotę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji