Przeprosiny z repertuarem narodowym
Kiedy w teatrach francuskich idzie Molier, niemieckich - Schiller, a włoskich - Goldoni, nikt nie mówi, że dramaturgia francuska, niemiecka czy włoska (ta współczesna) tkwi w ksenofobicznych opłotkach. Tamtejsi reżyserzy, aktorzy i widzowie wiedzą, że przede wszystkim należy wystawiać repertuar z ich własnej, narodowej klasyki.
Kiedy u nas na scenie pojawia się Fredro, wówczas u niektórych krytyków następuje skrzywienie ust: ot, ten poczciwina mocno przestarzały. I następują zarzuty pod adresem teatru, że taki anachroniczny, nie otwierający się na świat, hołdujący zaściankowi.
Fredro i inni nasi dramatopisarze mieli tego pecha, że mówili i pisali po polsku. Język polski nie jest językiem światowym. Francuski, niemiecki, a nawet włoski to tzw. języki światowe. Dlatego Molier, Schiller czy Goldoni to repertuar światowy także, nie tylko narodowy, Fredro natomiast, czy chociażby Bałucki - tylko narodowy. A przecież treść, zawartość myślowa i intelektualna, styl czy warsztat sceniczny Fredry są takie same, jak u Moliera, Schillera czy Goldoniego.
Dlatego dobrze się stało, za stołeczny Teatr Polski wystawił "Damy i huzary" Aleksandra Fredry. Naturalnie, scena ta z nazwy samej obligowana jest do pokazywania repertuaru narodowego. Lecz wobec stosunku wielu krytyków do tradycyjnego dorobku naszej dramaturgii oczywistość ta jawi się jako swoisty, artystyczny heroizm. Dobrze więc się stało, że pan Kazimierz Dejmek poszedł pod prąd modernistycznych nurtów myślowych, a właściwie mód scenicznych zdających się panować w Polsce.
Prasa już zdążyła omówić ten spektakl spełniając normalne powinności recenzenckie. Dlatego - nie chcąc powtarzać tego, co jest oczywistym obowiązkiem recenzenta - pragnę zwrócić uwagę na pewne generalne sprawy towarzyszące owemu spektaklowi. Częściowo uczyniłem to na początku. Ale jeszcze garść innych refleksji.
Przede wszystkim pan Kazimierz Dejmek, biorąc się do reżyserowania "Dam i huzarów" nie udziwniał ani nie uwspółcześniał Fredry.
Uwspółcześnianie jest częstą manierą naszych reżyserów. Najczęściej wychodzi z tego mało zrozumiałe dziwadło. Klasyk zaś przecież dlatego jest klasykiem, że przesłania płynące z jego sztuki są zawsze aktualne. Tym bardziej aktualność ta jest widoczna, im mniej reżyser ingeruje w tekst, a i didaskalia. Uszanowanie Fredry wyszło na dobre zarówno autorowi, jak i spektaklowi, a wreszcie widzom. Wbrew pozorom komedia ta dostarcza tyleż dobrej zabawy, ile materiału do przemyśleń nad ludzkimi słabostkami.
Dobrze, jeśli zamysł reżysera wspierany bywa przez zespół. Przypomnę tu mody na "teatr reżysera", "teatr scenografa'', "teatr aktora". W tym ostatnim przypadku mniej ważna staje się sztuka, ważne jest to co aktor przymrużeniem oka chce nam przekazać. Może to miało sens w dobie cenzury, szykan politycznych itp. Dziś, na szczęście, można obyć się bez tych protez. I wrócić do normalności. Bo nie ma teatru takiego czy owego - teatr jest jeden, zaś reżyser, aktorzy i scenografowie powinni stworzyć spektakl harmonijny. Tak też się stało.
Ale też znanego reżysera wspierali znani i dobrzy aktorzy: panie Irena Kownas, Anna Seniuk, Katarzyna Łaniewska, pan Janusz Zakrzeński, a dzielnie dotrzymywali im kroku mniej znani - Zofia Tomaszewska, Małgorzata Sadowska, Jan Tesarz, Maciej Maciejewski. Nie było niepotrzebnego gwiazdorstwa - był zgrany zespół.
Wreszcie spektakl ten dowodzi, że nic jeszcze straconego w kulturze. Coraz częściej w naszych teatrach, rzadko sięgających po klasykę, aktorzy zachowują się na scenie nonszalancko, mamroczą coś niezrozumiale i niedosłyszalnie pod nosem. Tu słowa ze sceny padają głośno i wypowiadane są wyraźnie, widzowie nie muszą przychodzić z aparatami słuchowymi.
Że tak być powinno? Że przecież zespół złożony z tak dobrych nazwisk? A w iluż teatrach ilu dobrych aktorów bełkotało bez szacunku dla widzów, autora i sztuki. Bo to takie nowoczesne i współczesne... A do diabła z taką nowoczesnością i współczesnością!
Ten właśnie spektakl w tym właśnie teatrze, w przygotowaniu tego właśnie reżysera i tego właśnie zespołu dowodzi, jak potrzebny jest normalny, dobry profesjonalnie teatr, rzetelny warsztatowo, szanujący autora i widzów. Bo dopiero wtedy szanujący siebie. Jeśli bowiem są biadania nad polską sceną, to może zawinili ludzie, którzy doprowadzili ją do upadku, gdyż zapatrzeni w jakieś nieokreślone znamiona postępu artystycznego wystawiali i grali dla siebie (bo dla kogo?), torturując tekst sztuki, oczy i uszy widzów. Nic dziwnego, że ci ostatni ubywali. Teatr polski (nie "Polski") zamieniał się nie tyle w teatr jednego aktora, ile w teatr jednego widza.
I jeszcze jedno. Powodzenie "Dam i huzarów" (podczas normalnych, codziennych spektakli widownia bywa zapełniona w 60-70 proc., co jest obecnie bardzo dobrym wskaźnikiem) dowodzi i tego, jak potrzebna jest na naszych scenach obecność teatru narodowego i narodowej klasyki. To jest dopiero podstawa powodzenia i odrodzenia chwały naszych scen. Bo to jest podstawa otwartości na inny, światowy repertuar. Najpierw trzeba dobrze poznać samego siebie, by zrozumieć innych.