Co można zagrać filiżanką?
W "Na arce o ósmej" śpiewałam razem z zespołem i animowałam nóżkami gołębia. Byłam też motylkiem. Bez takich drobiazgów teatr lalek nie istnieje! Wszystkie role są ważne - i ta główna, i piórko - mówi MONIKA GRYC, aktorka Olsztyńskiego Teatru Lalek.
Pani Moniko, zacznę od "Balladyny", w której zagrała pani rolę tytułową i to bardzo dobrze. To nie tylko moje zdanie, bo za tę kreację dostała pani nagrodę.
A spektakl był świetny, atrakcyjny i dla młodzieży, i dla dorosłych. Jak się pani udało tak przekonująco zagrać zbrodniarkę?
- W teatrze lalek rzeczywiście rzadko zdarzają się takie przedsięwzięcia i takie role. Ale pracował z nami świetny reżyser Oleg Żugżda z Białorusi i on bardzo mi pomógł. W jego realizacji dramat "Balladyny" rozgrywa się w głowie wiejskiej dziewczyny pracującej w karczmie. Z jednej strony jest to kobieta, która stała się niewolnicą własnych zbrodni. Z drugie strony jest to prosta dziewczyna z karczmy, której mogłam nadać trochę cech ludzkich. Jeżeli chodzi o postać Balladyny, to, jak wiadomo, każdy człowiek ma pokłady złych i dobrych uczuć. I ja sięgnęłam do swoich. Bo bez uczuć grać się nie da. Obserwuję też ludzi i od nich się uczę. To pomaga i w tworzeniu ról.
Ale nie zawsze są takie duże.
- Pewnie, że nie. W "Na arce o ósmej" wykonywałam różne czynności techniczne. Śpiewałam razem z zespołem, animowałam nóżkami gołębia, korpusem zajmował się Tomek Czaplarski. Byłam też motylkiem.
To rzeczywiście niewiele.
- Ale bez takich drobiazgów teatr lalek nie istnieje! Wszystkie role są ważne - i ta główna, i piórko. To jest praca zespołowa. I dlatego w naszym teatrze organizujemy Festiwal Halabardy, w którym nagradzamy takie najmniejsze role. Podobno w najbliższej premierze - "Zielonym wędrowcu" - będzie wiele nominacji do Halabard.
Rozumiem, że jest coś takiego w tym teatrze...
- Bo to jest wspaniały teatr! Pracuję w nim już 19 lat i nadal jestem pełna entuzjazmu. Tylko w takim teatrze można zagrać księżniczkę, czarownicę i rybę pilę. Występujemy w cudownych kostiumach. Wspaniałe jest też to, że możemy pracować z różnymi reżyserami. I nasz dyrektor, Zbigniew Głowacki, to cudowny człowiek. Atmosfera w zespole jest rodzinna. Mam tu nawet "siostrę". To moj a wierna przyj aciółka Jagna Polakowska. Jest nawet trochę do mnie podobna. Kiedyś siedziałam na widowni z małym bratankiem i jego mamą. Jagna była na scenie. - Jak to jest, że ciocia jest i tu, i tam? - zapytał bratanek.
Przyjaźń jest dla pani ważna, prawda? I w "Ani zZielonego Wzgórza"zagrała pani jej przyjaciółkę Dianę.
- Ach, "Ania" to książka mojego dzieciństwa! Przeczytałam wszystkie jej części. W "Ani" zagrała też moja córka Marta.
Kogo?
- Rillę, najmłodszą córkę Ani. Miała wtedy 6 lat, teraz ma 17- Wygłaszała nawet swój tekst. W jednej ze scen chowała się do wielkiej skrzyni z ciężkim wiekiem. Potem wychodziła z niej i wołała "Tu jestem, mamusiu". Na jednym z przedstawień wieko uderzyło Martę w głowę, ale była bardzo dzielna. Powiedziała swoją kwestię, dotrwała do końca i rozpłakała się dopiero w kulisach.
I co, zostanie aktorką?
- Nie. Na razie chce być flecistką. Uczy się w szkole muzycznej.
A pani bliższa jest buntownicza i niezależna Ania czy Diana, osoba miła i dobra, ale niezbyt lotna?
- Ania. Ale czasem buduję rolę na przekór sobie. Zresztą Diana to ważna w tej historii postać. Jest najwierniejszą przyjaciółką.
Zagrałapani też w "Calineczce".
- Rolę tytułową. Spektakl byl zabawą na temat oryginału w takiej konwencji byl zrealizowany. Moje ulubione przedstawienia to "Tymoteusz i Psiuńcio" oraz "Szałaputki". Oba są w repertuarze od kilkunastu lat i cieszą się nadal powodzeniem. Wiele lat gramy też, zawsze przed świętami, "Opowieść wigilijną". Zmieniła się już obsada, ale ludzie ciągle dzwonią i pytają, czy w tym roku "Opowieść" będzie grana.
Te sztuki oglądają już chyba dzieci tych dzieci, które były na premierze.
- No, tak. Przychodzą z rodzicami, którzy się u nas wychowali. Niedawno witałam przed teatrem widzów, którzy przyszli na przedstawienie. Przechodził też tata z córką. Szli na rower. Chwilę porozmawialiśmy. Poszli na spektakl i tata był tak zachwycony. Powiedział, że kupi sobie nawet karnet do teatru.
Dorośli u was się nie nudzą?
- Nic. Każdy aktor, grając, myśli też o dorosłych widzach, bo chce, żeby znaleźli coś dla siebie. Zresztą w naszym repertuarze są sztuki, które można im spokojnie polecić, np. "Igraszki z diabłem". Grałam tam aniołka. To mądry i zabawny spektakl. Dzięki lalkom, scenografii i światłu możemy w teatrze pokazać naprawdę wszystko - Arktykę, potop, niebo i piekło. I tak robimy. Marzy mi się tylko, by teatr byl dostępny dla każdego, żeby przyjść mogło każde dziecko, nawet z najbiedniejszej rodziny. Może bilety powinny być dotowane, może za wyjścia do teatru powinny płacić szkoły i zakłady pracy?
Czy od początku chciała pani zostać aktorką teatru lalek?
- Nie, chciałam śpiewać, tak jak ciocia w Operetce Warszawskiej. Ale trafiłam do roła teatralnego, prowadzonego przez Danutę Oherow, a ona przygotowała mnie do egzaminu do szkoły teatralnej w Białymstoku.
Na egzaminie na lalkarza są jakieś specjalne wymagania?
- Są zadania z przedmiotu. Trzeba zagrać wszystkim - z odkurzaczem albo z filiżanką, albo z łyżeczką.
Boże, co można zagrać filiżanką?!
- Łódeczkę, a łyżeczką dziewczynkę. Ja na egzaminie miałam zadanie pod hasłem "Nie taki diabeł straszny" i do dyspozycji słoiczki. Wymyśliłam, że słoiczki boją się hałasu, jaki robią schowane przed nimi nakrętki. I kiedy je w końcu zobaczyły, okazało się, że nie taki diabeł straszny.
Pochodzi pani z Olsztyna. I po szkole wróciła pani do rodzinnego miasta. Jak to się stało?
- Na trzecim roku studiów prof. Bohdan Głuszczak zaproponował mi dyplom w naszym teatrze. Byl to "Kopciuszek", balet lalkowy do muzyki Prokofiewa w adaptacji Jana Wilkowskiego.
I kogo pani zagrała?
- Oczywiście złą siostrę. Bardzo lubiłam tę rolę.
Co aktorzy lalkowi robią w wolnym czasie?
- Spotykamy się w domach i ogródkach. Jeździmy na spektakle do innych teatrów lalkowych. Raz w roku bierzemy udział w regatach aktorów w Mikołajkach albo Piszu. Ostatnio wygraliśmy tam konkurs na etiudę. Wykorzystaliśmy w niej ręczniki. Prowadzę też z koleżanką warsztaty teatralne w przedszkolu.
Każdy aktor lalkowy chyba lubi dzieci?
- O, nie każdy, ale ja uwielbiam. Brat, który też był aktorem, ma trojaczki. Bardzoje kocham i lubię spędzać z nimi czas. To wspaniale dzieci. Lubię też bardzo czytać.
A kogo pani zagra w rozpoczynającym się właśnie sezonie?
- Jeszcze nie wiem. To zależy od reżyserów, którzy będą u nas pracować. To oni wybierają aktorów, takich, jakich potrzebują.
Czego pani życzyć?
- Och, żeby nowy dyrektor, który zastąpi odchodzącego na emeryturę Zbigniewa Głowackiego, nie zmienił naszego teatru w fabrykę. Żeby również był artystą.
**
O NIEJ
Monika Gryc, absolwentka II LO w Olsztynie i Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku warszawskiej Akademii Teatralnej. W Olsztyńskim Teatrze Lalek pracuje od 1995 roku. Została uhonorowana m.in. nagrodą dyrektora za nawiązanie aktorskiego dialogu z dziecięcą publicznością w spektaklu "O królewnie Wełence" i doroczną Nagrodą Dyrektora Naczelnego i Artystycznego Olsztyńskiego Teatru Lalek z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru za rolę Balladyny w spektaklu "Balladyna".