Książkowy mól i śpiąca pluskwa
Nowa sztuka Tadeusza Słobodzianka dzieje się w bibliotece. Oczywiście, w pewnym sensie: przestrzenią zdarzeń jest współczesna Moskwa, a nawet jej ściśle oznaczone miejsca, jak na przykład Partriasze Prudy, Worobiowe Wzgórza czy Dworzec Kurski. Ale obok tej realnej (choć nie całkiem realistycznej) przestrzeni istnieje jeszcze przestrzeń literackich nawiązań, aluzji, odniesień, cytatów i kryptocytatów, czyli ogromny obszar intertekstualnej gry, który nazywam właśnie biblioteką. Składają się nań niemal bez wyjątku dzieła wierszem i prozą z literatury rosyjskiej, dziewiętnasto- i zwłaszcza dwudziestowiecznej, ale także rosyjskie (i radzieckie) piosenki i pieśni; z innych nawiązań wskazałbym Gombrowicza, przywoływanego w paru miejscach, zresztą nigdy wprost. Sam tytuł tej sztuki składa się z dwóch części, a każda z nich zawiera literacką aluzję i, by tak rzec, otwiera furtkę do ogrodu literackich i kulturowych skojarzeń. Nie jest to może Borgesowski ogród o rozwidlających się ścieżkach, bo jednak Słobodziankowi idzie o coś innego niż czysta gra wyobraźni: oto sztuka nosi tytuł "Sen pluskwy, czyli towarzysz Chrystus"; obie jego części zawierają aluzje, jak mi się wydaje, kluczowe: pierwsza od razu zwraca uwagę na utwór, od którego Słobodzianek się odbija, czyli "Pluskwę" Majakowskiego; druga natychmiast przywodzi na myśl poemat "Dwunastu" Aleksandra Błoka, ze słynnym finałem, w którym Chrystus pojawia się na czele rewolucji. Ze skojarzenia tych dwóch dzieł zrodził się nowy Prysypkin, nowy, bo jakkolwiek wywiedziony z literatury, w ujęciu Słobodzianka nie jest on prostą kontynuacją bohatera stworzonego przez Majakowskiego, przeciwnie stanowi postać odrębną i autonomiczną, i bodaj ciekawszą, głębszą, bardziej wieloznaczną niż pierwowzór. Majakowski w swoim Prysypkinie pokazał raczej negatywny relikt świata mieszczańskich wartości i mieszczańskiej mentalności, a przynajmniej o takich intencjach oficjalnie mówił. Inna sprawa, że autor wystawionej w 1929 roku premiery Pluskwy, Wsiewołod Meyerhold, nadał Prysypkinowi rysy znacznie bogatsze: grający tę postać Igor lljiński przydał jej cech samego Majakowskiego, dramatyzując ją w ten sposób i uczłowieczając. Słobodzianek, lepiąc swojego Prysypkina sięgnął tyleż do literackiego pierwowzoru, co i do teatralnej wersji Meyerholda, podkreślając w swoim bohaterze aspekt everymana obdarzonego tragiczną śmiesznością, po trosze jak Chaplin. Myślę, że nie bez znaczenia jest tu także osoba samego Meyerholda, nie mniej emblematyczna dla dziejów Rosji Radzieckiej niż Majakowski.
Tak "podrasowany" Prysypkin zostaje dodatkowo obarczony rolą czy misją, która należy do żelaznych tematów literatury rosyjskiej: staje się Chrystusem albo może figurą Chrystusa. Rzecz jasna to nie Błok tę figurę stworzył; gdy pisał "Dwunastu" dokładał swoją wizję człowieka-Boga do sporego już zasobu dzieł zastanych, literackch i filozoficznych. Także Słobodzianek wraca do owych "przeklętych problemów", do "bogonośców" i "bogoiskatieli", heretyków, proroków, inteligentów owładniętych ideą zbawienia świata itd. Koniecznie tu trzeba przywołać twórczość Dostojewskiego, ale zapewne i Sołowjowa, i może Rozano-wa, i pewno też Sołoguba. (Ale wypada też pamiętać, że Słobodzianek zajmuje się podobnymi sprawami niejako na własną rękę, żeby przypomnieć "Proroka llję" czy nawet "Obywatela Pekosiewicza", który - tak w wersji Teatru im. Słowackiego w Krakowie - staje się figurą chrystusową.)
Jak widać sztuka Słobodzianka otwiera coraz to nowe furtki: Prysypkin jako pan Jezus we fraku i z gitarą objawia się w Moskwie nie gdzie indziej, tylko na Patriarszych Prudach, czyli dokładnie w tym samym mejscu, w którym w "Mistrzu i Małgorzacie" zjawia się Woland ze swoją świtą; w jednym z dalszych obrazów sztuki Prysypkin trafia na Dworzec Kurski, czyli do miejsca, z którego w swą deliryczną podróż do Pietuszek wyrusza Wieniczka Jerofiejew. I z Bułhakowem, i zwłaszcza może z Jerofiejewem Słobodzianek prowadzi literacką grę, mnożąc kolejne znaczenia: utwory przeglądają się w sobie nawzajem, tworząc z jednej strony wyborny dialog, a z drugiej strony - jakąś niesamowitą zupełnie ironię. Do niektórych autorów Słobodzianek sięga otwarcie, dając niekiedy źródła bibliograficzne. Na tej zasadzie pojawiają się cytaty z Majakowskiego, Wertyńskiego, Tiutczewa czy ze słynnych radzieckich pieśni; zupełnie mnie autor rozczulił, gdy w przypisach ujawnił, że kilka cytowanych piosenek pochodzi z mini-powieści Wila Li patowa "Lida Warakina" - któż dziś czyta tego skądinąd dobrego i popularnego w siedemdziesiątych latach pisarza?
Oprócz cytacji jawnych, są również takie, które Słobodzianek ukrył w tekście, na przykład, gdy mowa jest o "wąsach karaluszych", to wiadomo, że mamy aluzję do słynnego wiersza Mandelsztama. Podobnych przypadków jest więcej, nie zawsze mają one charakter werbalny, bo czasem jakieś nawiązanie czy aluzję można rozpoznać w sytuacji, konstrukcji sceny, w stylu mówienia czy pewnej filozofii formy. Na przykład: Prysypkin, objawiwszy się już na Patriarszych Prudach jako Jezus, udaje się wraz z towarzyszącym mu pijaczkiem-Prorokiem pod Nasz Bank Ojczyzna, gdzie napotyka Szanownych Milionerów; ci ostatni lamentują tymi słowami:
O Jezu, przepadły nasze miliony milioniki! / O Jezu, a ja wpłaciłem wszystko, co miałem! / O Jezu, a ja co miałem i jeszcze pożyczyłem! / O Jezu, tylko cud może nas uratować!
Na ten lament reaguje Prorok, mówiąc do Prysypkina: "Poznali Ciebie, panie Jezu, musisz dokonać cudu...". Czy nie jest tu tak, że owo rozpoznanie Jezusa bierze się niejako z siły sprawczej języka, z powtórzenia kolokwialnej frazy, która wytwarza formę, nową rzeczywistość. Ten zabieg wydaje mi się bardzo gombrowiczowski, przypomina zawołania ze "Ślubu": "Henryku, o Henryku!", które "pompują" i "stwarzają" Henryka.
Tak czy inaczej jest to sztuka erudycyjna i bez wątpienia sprawić może radość zapalonym tropicielom: myślę, że gdy podejdą do sprawy poważnie, to wytropią - poza już wymienionymi - i Puszkina, i Gogola, i Erdmana. (Rafał Węgrzyniak w swojej recenzji opublikowanej w "Didaskaliach" dorzuca do tego zestawu - chyba słusznie - Wyspiańskiego z finałem "Wesela" i "Człowieka z karabinem" Pogodina; ciekawa wydaje mi się teza Węgrzyniaka, iż "podający się za Jezusa Chrystusa powracającego pomiędzy ludzi, prostoduszny i bezbronny, odtrącony przez wszystkich Prysypkin przypomina też Ciemnego z "Apocalypsis cum figuris Jerzego Grotowskiego".)
Żeby skończyć wątek intertekstualności i erudycyjności "Snu pluskwy": nie na tym polega zasadnicza wartość tej świetnej sztuki, podobnie jak nie w autocytatach wyczerpuje się znakomite przedstawienie premierowe Dejmka. A jednak nie sposób nie zauważyć, że reżyser jakby odpowiadając na gry autora, zaproponował - niebywale dyskretnie - grę własną. Jej elementem znaczącym jest sam fakt, że to akurat Dejmek, nie kto inny reżyserował to przedstawienie i nie gdzie indziej, lecz tu właśnie w łódzkim Teatrze Nowym. No, bo, na przykład, był tu dwa razy dyrektorem. Za pierwszej dyrekcji, w 1954 roku wystawił legendarną "Łaźnię" Majakowskiego, od której de facto rozpoczęła się teatralna odwilż. W "Łaźni" rozliczał się z "błędami i wypaczeniami" stalinizmu, co prawda postrzeganymi jeszcze wtedy jako nadużycie biurokratycznej władzy. Rozliczenie to dokonało się w pięć lat po tym jak pod dowództwem Dejmka i Warmińskiego zawiązała się grupa komunistycznych hunwejbinów, którzy w rzeczonym Teatrze Nowym zapragnęli służyć jedynie słusznej doktrynie sztuki, czyli realizmowi socjalistycznemu. Zaczęli, jak wiadomo, "Brygadą szlifierza Karhana". Ale potem była "Łaźnia", było "Święto Winkelrieda", było "Ciemności kryją ziemię"... Rzec można, że Dejmek wcześnie zaczął swoje porachunki z historią, a miała ona jeszcze niejednokrotnie dać mu się we znaki.
Drugi raz prowadził Teatr Nowy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych; parę lat po aferze wokół "Dziadów", po paroletniej banicji liczył się na nowo: "Operetką", "Vatzlavem", "Henrykiem VI na łowach".
I oto teraz powrócił do Nowego jako reżyser sztuki, która próbuje ogarnąć dramat upadającego komunizmu, uchwycić cały chaos ideowy, polityczny, ekonomiczny, jaki po tym upadku nastał, przedstawić dawne źródła dzisiejszych konwulsji, tych zwłaszcza, jakie owładnęły Rosją postsowiecką. Jest oczywiste, że ktoś taki jak Dejmek winien szczególnie dobrze tę sztukę "usłyszeć": ostatecznie dzieje dwudziestowiecznej hydry, wszystkich nadziej, jakie niosła i wszystkich zbrodni, jakich dokonała to element osobistej biografii Dejmka. Myślę, że dyskretnym znakiem osobistego zaangażowania są w przedstawieniu autocytaty czy może raczej aluzje do przedstawień, które Dejmek robił w Nowym, a które właśnie mocowały się z historią, będąc zarazem wielkimi wydarzeniami artystycznymi. Są więc aluzje do "Łaźni" w scenie, gdy pojawia się posąg (a raczej same tylko nogi) Majakowskiego - jest to wyraźne nawiązanie do sceny z "Łaźni" '54, w której występował ucharakteryzowany na Majakowskiego Wojciech Pilarski. Być może przez obecność w obsadzie "Snu pluskwy" Andrzeja Żarneckiego (w roli dyrektora Zoo), a może przez kształt sceniczny scen śpiewanych w obrazie "bankowym" pomyślałem o "Operetce" Gombrowicza, którą Dejmek wystawił w Łodzi w 1975 roku. Ale myślę też, że jakiś most prowadzi od "Snu pluskwy" do Mrożkowego "Vatzlava". Nawet jeśli nie można mówić cytatach czynionych wprost, to przecież jest coś w stylu reżyserskim Dejmka, co w "Śnie pluskwy" z wielką siłą powróciło. Uważam to przedstawienie za znakomite. Ale też w pewnym sensie: niedzisiejsze. Proszę mnie jednak dobrze zrozumieć: niedzisiejsze dlatego, że wyszło spod ręki wielkiego mistrza, który dziś już bardzo rzadko podejmuje się nowych reżyserii, a swoich wytrwałych widzów sprzed lat pozostawia jedynie z luksusem wspominania wielu teatralnych arcydzieł. Tym razem jest okazja, żeby poobcować z Dejmkiem w najlepszej formie, jak za dawnych dobrych czasów. Ale to przedstawienie jest niedzisiejsze także dlatego, że nikt już dziś takiego teatru jak Dejmek nie robi. Nie mam tu na myśli estetyki i formy, bo te oczywiście muszą się zmieniać; mam na myśli to, że nie ma dziś teatru, który by - jak to czynił Dejmek - podejmował wysiłek wadzenia się z historią, z polityką, ze społeczeństwem. Krótko mówiąc: brak mocnego teatru politycznego, społecznego. Jedyny bodaj wyjątek stanowi tu Mikołaj Grabowski. Więc oczywiście nie jest przypadkiem, że w Teatrze Nowym, którym obecnie kieruje, wykonanie ważnej i wybitnej sztuki wybitnego polskiego autora współczesnego powierzył właśnie Dejmkowi. No ale to zdaje się już ostatni, co tak poloneza wodzą.
Cieszę, że "Sen pluskwy" potwierdza, iż łódzki Teatr Nowy należy dziś do najpierwszych scen w Polsce. Oby im tej roboty jacyś durnie nie popsuli.