Sądowy montaż w STS-ie
Teatr współczesny jest teatrem reżysera. Współczesność - rozumie się nie w planie kilku przypadkowych, ostatnich akurat lat, ale jako spory kawał czasu i doświadczeń. I nie o osobę reżysera idzie, nie o miejsce na sali prób i lokatę na liście etatów. Teatrem współczesnym rządzi koncepcja reżysera, reżyserski typ roboty, w której słowa, reflektory i ludzie podporządkowują się nadrzędnej myśli, tracą autonomię, zyskują przez wzajemne oddziaływanie. Mnoży się siłę różnych elementów przez planowe, centralne planowanie. To przypomnijmy z okazji ostatniej, oryginalnej premiery warszawskiego STS-u. Gdzie tu do myśli o reżyserii, gdy trzon "Oskarżonych" Osieckiej i Jareckiego to popis pojedynczej pary aktorów? Czy o reżyserii nie należy mówić raczej z okazji kończącej "Oskarżonych" miniatury obyczajowej, gdy na scenie stoi tłumek "esteesiaków" wokół oskarżonego Wojciecha Siemiona... Jednak nie - myślę, że raz można mówić o dobrej - raz drugi o gorszej reżyserii, a także o mało udanym reżyserskim (i autorskim) powiązaniu obu części. Popisowy double Aliny Janowskiej i Wojciecha Siemiona jest właśnie - jak rozumiem - efektem reżyserskiej wynalazczości. I rzecz nie w tym, ile tu osobistej zasługi reżysera, Jerzego Markuszewskiego, ile talentu obojga "oskarżonych", ile elementu reżyserskiego już w autorskim tekście. Faktomontaż sądowy STS-u jest przykładem właśnie agresywnie reżyserskiego typu myślenia teatralnego.
Słowa tu prawdziwe, wyimki zeznań, protokołów, język jakże codzienny! Dobry, pulsujący konkretem język, bez literackiego podrabiania. To już nawet nie naturalizm, ale mowa po prostu prawdziwa. Tyle że w wyimkach, pocięta na fragmenty, sprawa leci po sprawie, kilka słów, kilkanaście kwestii - i już nowy "oskarżony", inny człowiek, inna afera. Nie naturalizm więc, ale montaż. Technika popularna gdzieś trzy dziesiątki lat temu. Taka literatura jest materiałem dla obyczajowych scenek, dla miniatur o życiu. I oto w STS-ie nie było tego, nie było mrocznej wizji Polski przez dziurkę od sali sądowej, gdzie czarno kolorowaną fotografię zamienia się miniaturką jeszcze bardziej paskudną. To nie jest socjologicznie prawdziwy, sprawdzalny obraz kraju. W "Oskarżonych" nie ma pauz między scenami, nie ma właściwie poszczególnych scen, jest jeden ciąg sprawy, ballada o oskarżonym w stu aferach, w stu twarzach tych samych dwojga ludzi czytamy strach, głupotę, krzywdę i zbrodnię...
Tekstowa składanka nie stała się podstawą dla publicystycznego montażu scenicznego na temat "Polski podsądnej" - to z autentycznych słów napisany istny poemat o Adamie i Ewie pod paragrafem, poemat ciemnoty, drapieżności i ciężkiej ludzkiej biedy. Liryka a jakże, groteskowa i ostra, publiczność się zaśmiewa, ale czasem aż się niezręcznie śmiać, poemat jest żenujący.
Bez pauz, bez wstawek inscenizacyjnych, bez zmiany jakichkolwiek rekwizytów. To aż męczące, dociągnięte do granicy wytrzymałości widza. Ale wbrew pierwszemu wrażeniu, to właśnie absolutnie płynne przechodzenie od roli do roli, jednolitość stu twarzy, tych samych w gruncie ról - to przecież reżyserska istota tego widowiska, to jego myślowy sens. Ideowy, by użyć większego słowa. Nie socjologiczny obraz - analiza zjawiska. Wojciech
Siemion ma to samo ubranko, Alina Janowska tę samą czarną szatkę. Grają rekinów i płotki czarnego rynku, łapowników, kombinatorów, dyrektorów i robotników, chłopów i "umysłowych", zdziry, morderców, "figlarzy" - ciemnych nieszczęśników i twardych chamów. Zmienia się zasób słów, intonacja, gesty; aktorsko to rzeczywiście sugestywne, nienaganne połączenie kunsztu estradowej zabawy z dramatyzmem. Żonglerka warsztatem. Zmiany gestu, twarzy i techniki są, ale momentalne, nie sygnalizowane ani inscenizacyjnie, ani sytuacyjnie. W tym reżyserski plan, idea spektaklu: pokazać nie szczegółowe sprawy, ale zbiorowe ciało "oskarżonych", nielegalność od milionowej afery po zemstę kochanki, taki związek wzajemny ludzkich spraw podpadających pod paragraf. Poprzez słowa oskarżonych, sprawców i ofiar. Bo to nie jest prezentacja z zewnątrz, ale potok zeznań, racji, namiętności, przechwałek i samooskarżenia. To prezentacja od tamtej strony.
Ta jednym tchem wypowiedziana długa prezentacja czeka na pointę,na intelektualne, reżyserskie, ideowe finale... na sumowanie? wnioski? nagłe urwanie znakiem zapytania?- nie wiem, nie jestem autorem. Wiem to, że po brawurowej partii oskarżonej pary pokazano nam obrazek w realistycznym skróceniu, teraz już rzeczywiście prawdziwą miniaturkę społeczną. Z Białostockiego rodem "płody ciemnoty", współczesnych Dziurdziów. Ponure to w temacie, oskarżycielskie, wedle innej już zasady podpatrzone z zakamarków życia. Ten zaś oskarżycielski kawałek o ciemnocie kończy się młodzieżowo, z podskokiem od dna ku utopijnej, żwawej moralistyce: trzeba to przemienić, maszerujemy całym zespołem i wołamy, że będzie inaczej. To pięknie, że koledzy mają tyle rozpędu, ale jak to gra z całym poprzednim potokiem oskarżonej i oskarżającej świadomości? Tamto nie było ani moralizatorskie, ani ułatwione. Jak włazimy w sprawy serio, to już trzeba kończyć wedle odpowiedzialnego planu. Szkoda dobrej roboty.