Sposób na Fredrę
SPOSÓB pozornie prosty. Na wmontowanej obrotówce zbudowano szkielet czworokąta. Malowane kurtynki zmieniają nam miejsce akcji. To są ramy tworzące oprawę dla komedii Aleksandra Fredry, jakie oglądamy w tym sezonie na scenie Słupskiego Teatru Dramatycznego.
Pyszna zabawa, choć w założeniu pewnie ryzykowna. Pokazać w jednym sezonie i w jednym teatrze w mieście cztery sztuki Fredry - na to trzeba trochę odwagi i wyobraźni. Dyrektorowi artystycznemu Słupskiego Teatru Dramatycznego - Romanowi Kordzińskiemu - nie brakuje ani jednego, ani drugiego. Zamierzał jeszcze ambitniej, bo chciał obok cyklu komedii fredrowskich, sięgnąć do polskiego dramatu romantycznego, jednak na to - niestety - nikt nie chciał dać pieniędzy.
Ale przynajmniej Roman Kordziński uparł się przy Fredrze i jakby na przekór warunkom i możliwościom, wytrwał przy zamyśle pokazania jego komedii. Rozpoczął farsą "Gwałtu, co się dzieje", a że premiera miała miejsce tuż przed wyborami i tytuł był nader adekwatny do sytuacji i sama sztuka miejscami brzmiała niezwykle aktualnie.
Roman Kordziński (reżyser) i Jacek Zagajewski (scenograf) zaproponowali wszystkim realizatorom komedii Fredry w Słupsku ten sam schemat oprawy przedstawienia: obrotówka, ramy czworokątu, kurtynki. Zmieniają się reżyserzy kolejnych komedii, scenograf pozostaje ten sam i pozostaje mu pole do popisu przy projektowaniu kolejnych kostiumów, kurtynek i elementów na scenie poza obrotówką.
Pomysł zabawny, wyznaczający zresztą jakieś ramy reżyserom i stawiający także pewne wymogi aktorom. Nie ma tu zabudowanych wnętrz, mebli, rekwizytów, szczegółów. Aktorzy muszą być w ruchu, bo nie ma miejsca na sceny statyczne, gra się przecież farsę. Tak poprowadził Roman Kordziński "Gwałtu, co się dzieje". Nudna farsa - jak mi się dotąd wydawało - zamieniła się w zabawę, w której w równym stopniu brali udział widzowie, jak i aktorzy. Reżyser zabawę rozwinął, wprowadził na scenę inspicjenta, zespół muzyczny i techniczny, aktorom narzucił ostre tempo i może dzięki temu dialogi zabrzmiały żywo, a niekiedy aktualnie, o co nie posądzałabym staruszka Fredrę.
Staruszka? "Gwałtu, co się dzieje" pisał Fredro mając ledwie lat trzydzieści parę i ani mu w głowie było moralizowanie. Wie o tym dobrze Roman Kordziński i nawet wydaje mi się, że za motto swego przedstawienia wziął z "Nowego Don Kiszota" ten oto fragment: (... trzeba być wariatem Aby chcieć świat przerobić, walczyć z całym światem!)
I nie walczy, ale ośmiesza. Po raz pierwszy w tejże sztuce Fredry - dzięki słupskiemu przedstawieniu - stwierdziłam, że Fredro nie tyle wykpił mężczyzn, chociaż i im się tu dostało, ile pokazał przyczyny, dla których kobiety wdziały męskie przebrania i objęły ster rządów w Osieku. Ano, od łóżka wszystko wzięło swój początek...
Farsę grać wcale nie jest łatwo, dla części zespołu aktorskiego było to doświadczenie ważne, szczęśliwie zakończone sukcesem. Znakomicie bawili publiczność tak doświadczeni aktorzy, jak Romuald Michalewski (Tobiasz), Jerzy Karnicki (Kasper) i Bogdan Kajak (Błażej). Znacznie trudniejsze zadanie mają w tej sztuce kobiety, ale Bożena Borek w roli Urszuli, burmistrza w Osieku, gra ją z temperamentem, niekiedy brawurowo, niemal narzuca przedstawieniu tempo. Towarzyszą jej z powodzeniem Halina Ziembińska (Barbara) i Kaja Kijowska (Agata). Wojciech Rogowski zgrabnie zagrał Jana Kantego Dorębę, Andrzej L. Petelski - Filipa Grzechotkę, Grzegorz Gurłacz - Dyzmę Biekiesza i Krzysztof Ziembiński - Makarego, a mieszkańców Osieka zagrali: Krystyna Kwaśniewska, Radosław Ciecholewski i Dariusz Gatniejewski.
Myślę, że Roman Kordziński mógł zrealizować to przedstawienie dzięki temu, że miał zespół aktorów, którzy wykonali jego zamierzenia. Potwierdziło się to wyraźnie w komedii "Damy i huzary" Aleksandra Fredry, którą zaprezentował słupskiej publiczności Marek Okopiński. Premierowemu przedstawieniu towarzyszyły nieustanne brawa i śmiech. Publiczność świetnie się bawiła, aktorzy również, a "maszyna do grania Fredry" znakomicie zdała egzamin. Potrafił ją wykorzystać reżyser, potrafili i zagrać na niej i "ograć" ją aktorzy, a Jacek Zagajewski urozmaicił scenę malarsko włącznie z dowcipną, wymalowaną karetą, którą "zajeżdżają" do dworku Majora trzy jego siostry z młodziutką Zofią i trzema pannami służącymi.
Marek Okopiński wyreżyserował przedstawienie dobrze przymrużając oko. Świetnie to podchwycili Jolanta Tadla i Radoslaw Ciecholewski. Ta para amantów najbardziej mnie ucieszyła. Oni grają romantycznych kochanków, oni tylko ich udają, bo po prostu tak wypada. I dzięki temu wszystko w tej komedii układa się logicznie. Matka (bardzo dobra Halina Ziembińska jako Pani Orgonowa) chce wydać własną córkę za własnego brata - dla folwarczku. Pomagają jej w tym dzielnie dwie siostry (Kaja Kijowska jako Pani Dyndalska i Bożena Borek w roli Panny Anieli), przy czym Aniela, skoro trafiła jej się okazja, bałamuci Rotmistrza i gotowa natychmiast stanąć z nim przed ołtarzem. Wszystkie trzy nie szczędzą intryg, aby przepędzić nieszczęsnego Kapelana (Romuald Michalewski), który przecież miałby wpływ na Majora i mógłby odwieść go od tego mariażu. Józia, Zuzia i Fruzia (Lidia Grandys, Aldona Klimek i Krystyna Kwaśniewska) nie szczędzą swych wdzięków czy to Grzegorzowi (Wojciech Rogowski), czy też huzarom (Dariusz Gatniejewski, Grzegorz Gurłacz, Andrzej L. Petelski). Para kochanków zna się już nazbyt dobrze, ale utrzymuje tę znajomość w tajemnicy. Stary Major, daje się zbałamucić pochlebstwami i już gotów się żenić z własną, młodziutką siostrzenicą, ale go stary Rembo (Bogdan Kajak) otrzeźwia.
Nic tu z narodowych tradycji, potrząsania szabelką, świętości, bo ich przecież u Fredry nie ma. Brak też ról solowych, ale zespół musi być sprawny. I jest. Dzięki temu słychać jak to pisał kiedyś Władysław Bogusławski - głośny i szeroki śmiech Fredry. I za to należy się podziękowanie reżyserowi, który nie pozwolił na szarżowanie i zespołowi, bo potrafi się w ryzach utrzymać, a szczególnie Radosławowi Ciecholewskiemu za rolę Edmunda.
Podoba mi się ten fredrowski sezon w Słupsku. Dobrze pomyślany, trafiony, udany. A przy tym jest to nieco inny Fredro, bo wzbogacony o ,,Zapiski starucha" daje nam dzisiaj wiele do myślenia. A zatem nie tylko zabawa, ale i zastanowić jest się nad czym. Z tym większą ciekawością czekamy na premierę "Męża i żony" w reżyserii Jowity Pieńkiewicz. Przypomnijmy, co pisał autor:,,Biorąc wzory z otaczającej mnie społeczności, przedstawiłem je w komediach ".