Fredro na smutne, szare dni
Do domu Majora zjechali wraz z nim na urlop przyjaciele z wojska: Rotmistrz, porucznik Edmund, Kapelan, Grzegorz i Rembo, aby oddać się męskim zabawom i rozmowom. W zamiarach są polowania, szachy, ceremonia palenia fajek, rozprawy nad mapami. Właśnie co wyprawiono z domu Klucznice - ostatnią z kobiet, które są zbyteczne, bo "żołnierz potrafi domem rządzić bez kobiety". Aż tu nagle gwałt, rejwach, bo oto pod dom Majora zajeżdża powóz z trzema strasznymi babami. Starsze siostry Majora przywiozły ze sobą siostrzenicę Zosię, którą postanowiły kierując się szczęściem brata (czyt. myśląc o majątku) wydać za niego.
Tak zaczyna się bodaj najpopularniejsza z komedii Aleksandra Fredry "Damy i huzary", którą po "Gwałtu, co się dzieje" w ramach minirecitalu fredrowskich sztuk wystawia Słupski Teatr Dramatyczny.
Skoro oficerowie z ordynansami zjechali na urlop, więc zapewne letnia pora, a letnią porą wypoczynek lepszy w ogrodzie niźli w dworku. Nawet jeśli sztuka salonowa. Umiejętnie połączył plener z salonem autor scenografii Jerzy Zagajewski, wnętrze sześciennej bryły przestrzennej traktując jak pokoje, a pozostałą część sceny jak plener. Przeniesienie akcji z zamkniętej do otwartej przestrzeni odbywa się dla widzu prawie niewidzialnie.
Wybornie grają swoje role huzarzy. Uznanie widowni budzi Krzysztof Ziembiński obsadzony w roli Majora. Jego gesty, ruchy, postawa są zdecydowanie huzarskie. Podobnie zresztą jak Rotmistrza, którego gra Jerzy Karnicki, efektowny zwłaszcza w scenie flirtu z Panną Anielą. Przyznam szczerze, że obawiałam się w przypadku tego aktora, jak i kilku innych, powtórki "numerków" z jego wcześniejszych ról komediowych. Powtórki nie było, czego nie ustrzegł się niestety Bogdan Kajak, dobrze odgrywający postać ordynansa Rembo, ale jednak z komizmem, w którym dał się już poznać słupskiej publiczności. Lepiej jako ordynans wypadł Grzegorz - Wojciech Rogowski.
Plastyczną postać przebiegłego niedojdy, przekomicznego biedaczyska buduje Romuald Michalewski jako Kapelan. Doskonale wychodzi mu "nie uchodzi". Obsadzony w drugoplanowej roli jest najzabawniejszą figurą komedii. Zresztą w całym spektaklu postacie drugoplanowe są bardzo wyraziste i w znacznym stopniu przesądzają o powodzeniu sztuki. Uwagę widowni skupia na sobie każdym pojawieniem się na scenie Fruzia - Krystyna Kwaśniewska.
Za Boyem, który oceniał przedstawienie przygotowane na otwarcie sezonu Teatru Narodowego w 1925 roku, powtórzyć niestety trzeba, że "niezupełnie na tym poziomie co huzary stały damy (...) nie dostawało im żywiołowego komizmu. Może stało się tak dlatego, że charaktery dam autor sztuki wziął "po największej części z życia towarzyskiego" i tak a nie inaczej je nakreślił. Kobiece gadulstwo i zwady trudno ścierpieć. Nawet i na scenie.
Mniemam, że z zamysłu reżysera Marka Okopińskiego wzięło się przerysowanie postaci Zosi - Jolanty Tadli i porucznika Edmunda - Radosława Ciecholewskiego. Nie bladziutka i dziecinna córka pani Orgonowej i nieśmiały a zatracony w swej miłości porucznik, lecz para, która sceny miłosne odgrywa jak aktorzy z przedwojennego filmu. Zosia recytuje piękne maksymy niby wyuczoną lekcję, a porucznik wzdycha bez większego wzruszenia. Zważywszy, że przy klasycznym przedstawieniu postaci dwojga młodych i zakochanych w sobie ludzi widownia - bywało - na Fredrze ziewała, takie potraktowanie postaci przydało sztuce nowego kształtu teatralnego.
Doskonalą oprawę całości stanowiła muzyka Jerzego Stachurskiego. Opracowane choreograficzne przez Jerzego Stępniaka "Damy i huzary" bawią publiczność zwłaszcza w końcowych scenach zbiorowych. Finał spektaklu jest naprawdę finałem. Początek zaś "Pieśń do kielicha" była smutna i smętna. Nijak nie przystawała do tej komedii.