Artykuły

Obrotowa pułapka

Teatr słupski komedią słoi. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie pewne nie­bezpieczeństwo schematyz­mu aktorskiego, jakie ujaw­niło się podczas ostatniej premiery - kolejnej sztuki prezentowanej w "Cyklu Fredrowskim".

Jednym z elementów łą­czących następujące po so­bie realizacje jest zamysł sce­nograficzny wykorzystujący jako część stałą obrotówkę z ustawionym na niej sześcia­nem (zamiast ścian bocz­nych - kurtynki). Konstru­kcja ta zdaje się być pewnego rodzaju pułapką, proble­mem coraz trudniejszym do rozwiązania, wręcz zniewa­lającym realizatorów, bo­wiem stała się ona punktem wyjścia w myśleniu o sztuce, a praktycznie biorąc - po­zostaje niefunkcjonalnym ozdobnikiem przeszkadzają­cym aktorom: pole ich ma­newru zostało w ten sposób ograniczone właściwie do proscenium. Obrotówka za­istniała jedynie w scenach odbywających się niejako poza planem gry: przyjazdu dam do domu Majora i ich spazmów po wystrzale z moździerza.

Skoro zaś zaczęłam od oprawy plastycznej spektak­lu, przyznać muszę, że tym razem Jacek Zagajewski mo­cno mnie rozczarował - scenografia była aż nadto neutralna, szara i bez odro­biny dowcipu (w odróżnie­niu od "Gwałtu, co się dzie­je"), a kostiumy raziły swą brzydotą, zwłaszcza kolory­styczną.

Trudno też zgodzić się na koncept reżyserski, bo tak jak u Kordzińskiego w "Gwałtu, co się dzieje" kon­wencja kabaretowa służyła podtekstowi politycznemu, tak tym razem otrzymaliśmy zbiór obrazków nie powią­zanych jakąś ideą - po pro­stu Fredro rozbity na skecze, z czego niewiele wynikało. Postaci, owszem, zostały zróżnicowane, ale każda była jakby "z innej bajki", wy­myślona nie w związku ze sztuką. Zabrakło ogniwa, które by je łączyło i uspra­wiedliwiało. W związku z tym np. niejasne (choć dow­cipne) pozostaje rozegranie scen Zofii i Edmunda w ma­nierze filmu lat 30.

Nie wiem, czy przypad­kiem kabaret za bardzo nie odbija się na rolach "poważ­niejszych": dominuje sche­mat, gra się wypróbowany­mi środkami, postaci kreś­lone są zbyt mocną kreską, szarżuje się na scenie. Poja­wiły się chlubne wyjątki - Jerzy Karnicki i Grzegorz Gurłacz, czy spoza tej grupy - Wojciech Rogowski, ogó­lnie jednak rzecz ujmując aktorsko sztuka nie zachwy­ca. Właśnie z powodu swej kabaretowej "ucieszności" i dlatego, że dość tradycyjnie odczytana, ujawnia manka­ment zasadniczy: brak umie­jętności podawania tekstu, zabawy nim, odkrywania sen­sów głębszych, jego osobli­wej melodii (zabrakło czasu? bo nie wierzę, by możliwo­ści). Podskórny erotyzm za­stąpiła na scenie dosłowność gestu, damy zamieniono na krzykliwe przekupki, a Major, postać centralna, obja­wił swą bezbarwność.

W przeszłości zdarzały się inscenizacje zakładające wy­łącznie zabawę Fredrą. Być może i tym razem o to cho­dziło, ale wówczas nie bar­dzo tłumaczą się wtręty z "Zapisków starucha", nie­spodziewanie bliskie dzisiej­szej rzeczywistości, stano­wiące swoisty pomost mię­dzy wiekami.

Słupskie przedstawienie pozostawia też wiele do ży­czenia w związku z ruchem scenicznym - zaskakująco ubogim, czego wrażenie zwielokrotnia wyłączenie z gry środka i tyłu sceny. Pra­ktycznie biorąc statyczną harmonię burzą jedynie "konie".

Pojawiło się kilka dob­rych pomysłów (np. "konie", pojedynek Grzesia i Remby, ruch "poza kad­rem"), ale te jakby nie do końca zostały pociągnięte, zaistniały jedynie na zasa­dzie sygnału... Szkoda.

"Czepiać się" można - oczywiście - w nieskończo­ność, bo każda ocena jest wypadkową realizacji sceni­cznej i naszych oczekiwań. To prawda: ja spodziewałam się czegoś innego, premiero­wa publiczność jednak w swej większości została za­spokojona. Mimo, że szepty suflera docierały do ósmego rzędu, bawiono się wyśmie­nicie. Zastanawiam się tyl­ko, ile w tym było zasługi aktorów, a ile samego Fred­ry. I obawiam się, że tym razem mieliśmy do czynienia

- w sposób może nieuświa­domiony - z przypadkiem drugim. Lata wcześniejsze wykształciły w nas zadziwia­jącą umiejętność "rozdziel­nego" skupiania uwagi: albo na obrazie, albo na tekście. I to zaprocentowało.

Jaki to zatem spektakl? Zły? Nie - ale nie poszerza­jący naszej wiedzy o zespole. Oglądając "Damy i huzary" miałam wrażenie, że to nie nowe przedstawienie poja­wiło się na afiszu, ale kontynuowane jest jakieś stare - te same środki, te same chwyty, te same postaci, choć ich imiona inne. Krzy­wa, która długo rosła, rap­tem się zatrzymała. Mam nadzieję, że to jedynie "zmę­czenie materii"...

Na szczęście, Fredro właś­ciwie zawsze się obroni. Mo­że stracić na finezji, wdzięku, ale jego dowcip nie przestaje być porywającym, jego ob­serwacje celnymi. I to jest taka swoista "nagroda po­cieszenia" dla każdego wi­dza. Nawet, gdy wszyscy zo­staną wpuszczeni w pułapkę obrotowej sceny. Ciekawe, co by było, gdyby się jej pozbyć...?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji