Artykuły

Wyspiański. Komedia polska.

"Wesele" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Powszechnym w Radomiu. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

Na scenie stoi obskurny, szary blok. Obok piętrowego budynku znajduje się niewielka ławeczka. W tle słychać wiejską, skoczną muzykę. Wchodzą zgarbieni, wyraźnie znudzeni ludzie. Wiemy, że właśnie trwa wesele, ale stworzony nastrój wyraźne odbiega od spodziewanego w takich okolicznościach radosnego klimatu.

W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że Mikołaj Grabowski tym razem zainspirował się Smarzowskim. Że radomska inscenizacja Wyspiańskiego pójdzie śladem jednej z poprzednich realizacji ,,Wesela" - bydgoskiego spektaklu Marcina Libera. Do ,,kaduceusza" zostanie dołączonych kilka soczystych ,,kurw", państwo młodzi będą pląsać nago i będziemy świadkami ogólnej katolicko-narodowej degrengolady. Grabowski należy jednak do tego pokolenia reżyserów, które odnosi się do klasyki nie tyle rewizyjnie, co po prostu z lekkim dystansem. Próbuje wyciągnąć z ,,Wesela" to, co poprzednio wyczytywał u Rzewuskiego czy Kitowicza. Czyli mówiąc ogranym już nieco sloganem - narysować Polaków portret codzienny.

Tym, co drąży i przeżera radomskich weselników, jest nuda. Pierwsze słowa - ,,Co tam panie w polityce" - padają w trakcie popijawy na wspomnianej ławeczce. Państwo młodzi są wobec siebie czuli jedynie w towarzystwie. W prywatnych rozmowach czuć ich wyraźną do siebie niechęć. Haneczka i Zosia są młodymi dziewczynami, mającymi już jednak dojrzałe kobiece ciała. Prężą się leniwie przed weselnikami, próbując zwrócić uwagę na swoją zmysłowość. Rachela nie ma w sobie nic z wizjonerki, rozmawia z Poetą obojętnym głosem. Jedynie w tańcu postacie jakby się ożywiają.

Oprawa muzyczna złożona naprzemiennie z wiejskich motywów, disco polo i utworów Marka Grechuty wprowadza nieco życia w ospałe rodzinne święto. Notabene to właśnie podkład muzyczny idealnie obrazuje reżyserskie zabiegi Grabowskiego. W radomskim przedstawieniu wirują ze sobą w estetycznym tańcu ,,Angelino, Angelino" ze wspomnianym Grechutą, tango z kujawiakiem, stroje ludowe z dresem. Taki kalejdoskop wprowadza wrażenie pewnego chaosu, ba!, niekiedy też plakatowości. A jednak nie zarzucałbym Grabowskiemu uproszczenia. Mimo że leje się tu czasem wódka, nie ma wyraźnej sugestii, że całe wesele to po prostu pijackie zwidy. Nie ma obsesji na punkcie domniemanego antysemityzmu - część gości wręcz powstrzymuje Czepca przed zaatakowaniem Żyda. Grabowski atakuje raczej te małe, współczesne polskie wady. Kłótliwość - gdy tłum na bojową euforię Gospodarza reaguje ogólnym zamieszaniem. Cwaniactwo - gdy Pan Młody próbuje wymusić na Radczyni kolejną pożyczkę, a ta stanowczo odmawia. Bierność - bo Jasiek z Kacprem nie potrafią się dobrać do przejmującej w końcu inicjatywę Kaśki. Pytanie tylko, czy są to wady polskie czy ogólne ludzkie przywary?

Według klucza społecznego zostają potraktowane także widma. Duchy okazują się być po prostu pozostałymi członkami wesela. Ciotki, wujkowie, przyjaciele przejmują role Stańczyka, Hetmana, Szeli i pozostałych. Można zadać pytanie: Czy Grabowski nie miał pomysłu? A może chodzi o coś zupełnie innego? Może o to, że przeszłość powraca do nas tylko przez opowieści innych ludzi. Że duchy kryją się tak naprawdę w ludzkich wspomnieniach, które opowiedziane budzą nagle nasze lęki i strachy. Wszystkie rozmowy z duchami dzieją się przy jarzeniowym stole, który ma zapewne ,,naświetlić" nam pewne sprawy. Motyw widm pozostaje mimo to niewykorzystany. I nie chodzi nawet o brak efektownego pomysłu na wprowadzenie zjaw, chociaż jakieś ciekawe estetyczne rozwiązanie na pewno by nie zaszkodziło. Właściwie jedyną osobą ,,z zewnątrz" jest Chochoł - ubrany jak hipster złośliwy szyderca, który końcowy taniec prowadzi jakby od niechcenia. Ale do tego jeszcze wrócę.

Plakatowość środków nie pozbawia jednak widowiska pewnych ciekawych przemyśleń. Rabacja galicyjska jest tutaj wspominana z pewnym rozrzewnieniem - ale nie jako rzeź, tylko jako moment czynu. Pasuje to do reżyserskiej koncepcji. Aktorzy wypowiadają tekst Wyspiańskiego ze znudzeniem, czasem tylko kładąc akcenty na poszczególne kwestie. Domyślam się, że - trawestując słynną frazę - w tym braku szaleństwa jest metoda. Brak wiary w moc słowa skutkuje ogólną inercją. I dopiero Gospodarz (istna perełka Jarosława Rabendy), nakręcając się po wezwaniu Wernyhory, wprowadza ferment do towarzystwa.

Trzeci akt dzieje się już w totalnym bezruchu. Postacie siedzą przy kilku złączonych stołach, wpatrując się leniwie w publiczność. Ubrany w bojówki, trapery i biało-czerwoną opaskę Jasiek wbiega na scenę, próbując porwać znudzonych gości do walki, co mu się, oczywiście, nie udaje. A dekoracje, ustawione na obrotówce, zaczynają się kręcić dookoła własnej osi. Spektakl zamyka hipnotyczna sekwencja obracającego się domu weselnego, kiwających się weselników i biegającego z przerażeniem Jaśka. Wszystko w rytm prymitywnej dyrygentury Chochoła-szydercy. Słynny taniec polega tu na unieruchomieniu postaci, przy jednoczesnym poruszaniu się scenografii. Stoicie w miejscu, chociaż świat nadal się kręci - zdaje się mówić Grabowski, twórczo interpretując zagadnienie ,,chocholego tańca".

Właściwie tylko ta ostatnia sekwencja niesie z sobą tak silny i mocny interpretacyjnie przekaz. Reszta przedstawienia odbywa się bowiem w charakterystycznym dla Grabowskiego lekkim tempie. Czasem aż by się chciało, by reżyser ,,Opisu obyczajów" mocniej zaznaczył poszczególne wątki. ,,Wesele" jest jednak i tak dość mroczne, jak na poetykę tego twórcy. Radomską realizację należy też docenić za sprawdzenie warsztatu aktorów Teatru Powszechnego. Za dopracowaną dykcję uznanie należy się Braunowi (Czepiec), Rabendzie (Gospodarz), Mazurkowi (Poeta), Rose (Kaśka) czy Jędrejek (Radczyni). Z drugiej strony mamy aktorów, którzy konwencję ,,beznamiętnego namówienia" przyjęli jako bezmyślne recytowanie tekstu - tak było chociażby w przypadku Karoliny Łękawy (Rachela) czy Wojciecha Ługowskiego (Dziad).

W przedstawieniu pojawiło się kilka smaczków - chociażby brzmiące dzisiaj dość jednoznacznie frazy o ,,Moskalach" i ,,Ukrainie". Na szczęście Grabowski nie próbuje szukać u Wyspiańskiego nawołań do obrony Doniecka. Jego spektakl staje się raczej diagnozą - może nieco za mało wymowną - społeczeństwa, które chciałoby wreszcie czynu. Wyjście z monotonii życia w szarym bloku jest jednak niemożliwe, dopóki ton naszemu życiu nadają kpiarze wyśmiewający każdy poważny ton. Jaką konkretną postać obsadzić w roli Chochoła? - to pytanie Grabowski pozostawia widzowi. Na szczęście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji