Dla kogo ta lekcja?
"Made in China" Marka O'Rowa w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Recenzja łódzkiego portalu kulturalnego www.reymont.pl
Spektakl "Made in China" plakaty Teatru im. Jaracza zapowiadają jako przedstawienie wyłącznie dla dorosłych. I słusznie, bo wulgarne słownictwo bohaterów dzielnicowego gangu raczej wyklucza wycieczki do teatru młodzieży szkolnej. Ale myślowo tekst jest na poziomie "Chłopców z placu Broni". Opowieść o lojalności, przyjaźni, a także o okrutnych mechanizmach funkcjonowania nieformalnych grup nie przynosi odkrywczych konstatacji.
Młodzi gangsterzy bywają bezwzględni i brutalni, lecz w swych ambicjach i kompleksach, w stylu zachowań i sposobie mówienie są dziecinni jak autorzy napisów na drzwiach toalety. Dlatego sztuka momentami staje się groteskowa, zmuszając widza do zastanowienia nad zamierzeniem realizatorów: czy to brutalizm serio, czy parodia? Być może młodzi gangsterzy udają przed lustrem Bruce'a Lee, ale taka teatralizacja pokazywana na scenie teatralnej nieuchronnie stacza się w stronę produktu killeropodobnego.
Mark O'Rowe chciał też napisać sztukę o fałszywym pojmowaniu męskości, która zmusza dojrzewających chłopców do przyjmowania fałszywej pozy niewzruszonego twardziela. O dziwo znakiem tego psychicznego gwałtu stają się metki ubrań i posiadane (lub nie) gadżety. Trzeba przyznać, że nurt feministyczny lepiej sobie radzi z rozpoznawaniem ograniczeń związanych z płcią, co jest jeszcze jednym dowodem na dyskryminację ... mężczyzn.
Aktorzy występujący w przedstawieniu zostawili postawieni w bardzo trudnej sytuacji. Muszą przez półtorej godziny przeklinać, udawać bójki i walczyć o jako taką wiarygodność. Najlepiej wychodzą im ustawiane bijatyki, z wiarygodnością (także przeklinania) jest gorzej. Przede wszystkim aktorzy mają zbyt inteligentne twarze grzecznych chłopców, a Kamil Maćkowiak to przecież urodzony amant, którego na ulicy nikt nie wziąłby za gangstera. A jednak to on jest na scenie najlepszy, być może dlatego, że gra łobuza wychodzącego z roli. Niestety, po wyjściu z teatru można na rogu spotkać (a nawet porozmawiać) dużo wiarygodniejszych odtwórców roli brutalnego młodzieńca.
Pochwalić należy scenografię Jana Kozikowskiego - mieszkanie Hughie'ego w jakiejś pofabrycznej norze, choć podporządkowane potrzebom inscenizacji, pozwala uwierzyć w realizm sztuki. Właśnie równowagi między realizmem a konwencją zabrakło innym elementom spektaklu, na przykład dialogom. "Made in China" trochę się też broni jako przestroga dla wszystkich aspirujących do bycia kimś innym niż jest. Wkupienie się w łaski jakiejś grupy zawsze wymaga "wpisowego", a cena bywa wysoka. Tylko dla kogo jest przeznaczona ta lekcja?