Damy i huzary
Wieczne kłopoty z tym Fredrą, wieczne nim urzeczenie. Czegóż temu Fredrze nie przypisywano, na ileż to sposobów, zależnie od mód i klimatów, dobierano do jego spuścizny. W historii teatru został spektakl "Zemsty" Juliusza Osterwy, który tę arcykomedię rozpoczynał od mszy świętej. W kronikach krytyki teatralnej, tuż powojennej i takie zwierzenie o wspomnianej sztuce: "Zemsta" ze swoją starą szlachetczyzną, jeśli chodzi o jej wartość społeczną, nawet w tak autentycznej fredrowskiej formie jest nie na czasie wobec mgławicowej jeszcze formy naszej demokracji". Mój Boże, widzę tych wszystkich Rapackich, Trapszów, Leszczyńskich, Kamińskich, jak się w grobie przewracali. Boy-Żeleński zaś, który staczał najczęstsze walki w imię rozsądku i Fredry, Boy do którego stale się krytyka odnosi, wzdychał, że celebruje się Fredrę jako od święta, mrozi jakąś nieokreśloną tradycją, jakimś tajemniczym stylem, konserwuje się wszystko, tylko nie wesołość, otóż Fredro bez wesołości - idę dalej za Boyem - nie jest Fredrą, choćby wszystkie uboczne okoliczności były najstaranniej zachowane.
Nie da się ukryć, w Teatrze na Woli, na wystawionych właśnie "Damach i huzarach" w reżyserii Zbigniewa Wróbla, ciągnie nudą. Najsmutniejsza jest w teatrze ta komedia, gdy bawią się tylko aktorzy bez udziału gości, takich sytuacji przeżywamy w tym spektaklu sporo. Przy całej gotowości i dobrej woli publiczności, by pośmiać się z gospodarzami. Pewnie, pewnie, ta komedia podszywana farsą przebija wcale niekomiczną historią zakochanej pary, która o krok jest od nieszczęścia, ale w sumie, te damy i ci huzarzy, są rodem z komedii.
Dziwna sprawa. Reżyser przecież zadbał o to, by w tym garnizonie starych kawalerów, podstarzałych bab i młodych, jurnych dziewuch, nie uronić nic z dowcipu scenograficznego, ni sytuacyjnego. Bohaterowie moczą w szafliku odciski, w rozległe i plastyczno pomyślanym obejściu pana Majora są schody, pomosty, po gumnie spacerują kury pilnowane przez dorodnego koguta, pani Orgonowa (Barbara Rachwalska) zaskoczona ukazuje się nam bez karykaturalnej miedzianobarwnej peruki, prawie łysa, w tym kontraście, aktorzy są w ciągłym ruchu, niby na planie filmowym, dalej mamy przynajmniej dwie świetne role nafaszerowane, jak trzeba, siarką i prochem. Majora w wykonaniu Józefa Fryźlewicza i Rotmistrza (Eugeniusz Kamiński), kilka bardzo zabawnych sekwencji, by wspomnieć tylko scenę zalotów wspomnianego Rotmistrza z Panną Anielą (Barbara Horawianka) czy prześmieszne "obchodzenie powrotu rozumu", gdy zalotnicy mitygują się w swoich zapędach erotycznych. A nad wszystkim jeszcze unosi się śpiewanie. Tak, reżyser bowiem szpikując przedstawienie licznymi pieśniami, uczynił z "Dam i huzarów" wodewil, któremu przygrywa orkiestra huzarska. I co? Jednak nudnawo. Nadmiar bogactwa? Nadmiar pomysłów? Nie najpiękniejsze jak na śpiewogrę głosy? Niewiara w tekst Fredry i podpieranie go protezami? Chyba tak, ale nie tylko. Dopatrywałbym się bowiem mielizn spektaklu przede wszystkim w warstwie lirycznej, w grze miłosnej pary młodych kochanków. Ta konwencjonalna i w stylu epoki zadzierzgnięta intryga, wymagała większej siły ze strony Doroty Stalińskiej, która grała Zofię. Potrzebny nam był ten kontrapunkt liryczny, by odnaleźć smak przeciwwagi scen farsowych i motywu krzywego zwierciadła przekształcającego się w motyw postępowania ludzkiego. Pamiętam tę młodą aktorkę z wcześniejszych, udanych ról, w tym przedstawieniu jednak sprawiała wrażenie bezradnej. Musiała więc przy niej przepaść i usiłowania tej partnera Krzysztofa Kołbasiuka (Porucznik), którego kwestie, takie odnosiło się wrażenie, odskakiwały od Panny, jak groch od ściany. Dorota Stalińska budziła nawet podejrzenie, że wyszła na scenę po, albo, przed silną grypą i stąd ta niedyspozycja. Bardzo bym się ucieszył, gdyby tak istotnie było. Co nie znaczy, że nie życzę jej zdrowia, tylko znalazłbym przyczynę jej słabszego występu.