Załgana sielanka na prawdziwej słomie
Od czasu gdy Boy przekłuł latami nadmuchiwany balonik, nikt nie śmie już bajdurzyć o poczciwości dawnego obyczaju, tak barwnie odmalowywanego we fredrowskich komediach. "Damy i huzary" mogą tu być przykładem niemalże skrajnym: owoż imć Orgonowa w towarzystwie pary siostrzyczek przyjeżdża stręczyć osiemnastoletnią córkę trzykroć od niej starszemu własnemu bratu, co - nawiasem mówiąc - zdaje się być sprzeczne z prawem kościelnym i wymagałoby zapewne papieskiej dyspensy...
Najazd dam na wioskę Majora stanowi sprawnie działający motor komedii, zaś Fredro - mając w tej materii nie najradośniejsze doświadczenia własne - charaktery starszych pań karykaturuje dość złośliwie, wszakoż i gromadka huzarów nie wychodzi w pełni zwycięsko z tej niełatwej próby charakterów. Safandułą okazuje się zwłaszcza Porucznik, który mimo dość już zaawansowanego tajemnego romansu z Zosią bynajmniej nie próbuje walczyć o swoją miłość i tyle tylko umie poradzić dziewczynie, aby próbowała zyskać na czasie, pozornie ulegając woli matki i kokietując wujaszka. Ta łże jak z nut, wcale zgrabnie odgrywając przewrotną komedię, aż Major biedaczysko tajeć zaczyna, co od biedy rozumiem, bo chociem od niego młodszy, gdyby mi jakaś urodziwa smarkula poczęła prawić podobne komplementa, też pewno bym zgłupiał, choć starszym panom głupieć stanowczo nie uchodzi.
Co powikłane, zostanie oczywiście i rozplątane, dostanie Zosia swojego Porucznika, a i fortunkę Majora na dokładkę, bo hojny zapis rozwiązuje tu sprawę, tak jak dwa majątki Klary pozwalają wołać "Zgoda! zgoda!" w finale "Zemsty". Owym handlowym podejściem do małżeństwa Fredro bynajmniej się jednak nie gorszy, jest realistą z krwi i kości, wie przeto, że komediowa konstrukcja konstrukcją, a życie życiem i jakaś solidna motywacja dla pogodnego zakończenia znaleźć się koniec końców musi.
"Jeżeli to jest życie "nieskomplikowane", niechże je gęś kopnie. Mnie się ono wydaje diabelnie skomplikowane. I ani rusz nie umiem pojąć, na czym polega jego "pogoda", jego wyższość nad dzisiejszym, okrzyczanym życiem. Nie ma się na co oburzać; takie były obyczaje; ale rozczulać się, ale wzdychać do tego?"
Tak pisał Boy-Żeleński w roku 1925, od tego czasu minęło jednak kolejnych lat pięćdziesiąt, życie jeszcze bardziej się zdemokratyzowało, liczyć się wprawdzie zaczął status wykształcenia, ale przecież nie posag, czy jakieś tam arystokratyczne koligacje. Prawie już nie wiemy, co to znaczy "żenić się we własnej sferze", ba, nikogo nie zgorszy nawet romans z kucharką, zwłaszcza, że o kucharkę diablo trudno.
Owo narastające oddalenie w czasie powinno w zasadzie sprzyjać realizacjom fredrowskich komedii, wszystko bowiem było tak dawno, że - jak to mówią - "już nieprawda", niczego nadto nie bierzemy do siebie i nie próbujemy odczytywać poprzez doświadczenia współczesności. Można grać "Damy i huzary" tak lub owak, stylowo lub nie bardzo, z wiernością dla munduru, lub bez wierności, trzeba je jednak grać wesoło i bujnie, z jakimś organizującym całość nasrzędnym pomysłem, rzecz bowiem nie na solowych popisach się zasadza, a na zespołowym koncercie.
Zdzisław Dąbrowski - wsparty przez scenografa Zofię Pietrusińską - postanowił zagrać rzecz na prawdziwej słomie, z prawdziwą balią, w której Major moczy bose nogi i bodaj nawet z prawdziwymi gdaczącymi kurami, tyle że nagranymi na magnetofon. Gdybym był kurą, pewno upomniałbym się o tantiemy, szczęśliwie nie jestem, powiem więc tylko nieśmiało iż nie cieszyło mnie to nazbyt. W I akcie huczne oklaski zerwały się raz tylko, na istotnie efektownie pomyślane, ślicznie charakteryzujące postać Kapelana wejście Jubilata - Janusza Mazanka, wszystko inne ciągnęło się wszakże dość ospale, choć Jerzy Korsztyn w roli Porucznika wiercił się i podskakiwał niby harcerz na biwaku.
Akt następny - uświetniony wystrzałem z moździerza - poszedł już znacznie żwawiej, w czym główna zasługa pań wyraźnie górujących w tej nierównej bitwie. Ostrą, wyrazistą Orgonowa była Ewa Ździeszyńska, Ewa Frąckiewicz zagrała Anielę na pograniczu szarży, miała jednak kilka scen doprawdy burzliwie zabawnych, Halina Pawłowicz rolę Dyndalskiej potraktowała nieco łagodniej, poprzez odmienność zastosowanych środków bardzo ładnie kontrastując z partnerkami.
Słodką - lecz nie przesłodzoną! - Zosią była Magdalena Cwenówna, mniej ciekawych propozycji miał natomiast reżyser dla trójki pokojówek (Halina Miller, Wiesława Grochowska i Julitta Sękiewicz), które głównie ciekawsko wychylały głowy i stukały do okien swoich chlebodawczyń, choć one to właśnie - obok szeregowych huzarów - reprezentują w tej sztuce głos rozsądku.
Wspomnianych huzarów - w zasadzie z powodzeniem - zagrali Włodzimierz Musiał (Grzegorz), Mieczysław Antoni Gajda (Rembo) i Andrzej Łągwa (Kordesz); gorzej nieco poszło oficerskiej kadrze, którą - tu o wybaczenie proszę - oceniałbym wedle szarży.
Rola Porucznika jest w sztuce rolą zdecydowanie najgorszą, przeto i Jerzy Korsztyn w zgodzie ze sceniczną tradycją nic z niej nie zdołał wycisnąć. Ireneusz Karamon zagrał Rotmistrza jakby bez przekonania, wąsy - z których prześmiewają się pokojówki - były zupełnie martwe, a przypomnijmy sobie jak genialnie potrafiły, grać wąsy u Dyndalskiego!
Wreszcie Major, rola złożona, trudna, pełna dwuznaczników, bo uczciwie powiedziawszy ten mocno niemłody pan - przy całej wielokrotnie wysławianej szlachetności - całkiem serio zaczyna zabierać się do naiwnej nastolatki. Mirosław Szonert pamiętał o tym wszystkim dobrze, gdzie mógł, rolę tonował i tylko od czasu do czasu, wyraźnie przymuszany przez autora, skakał prawie że w farsę, niby pływak w wodę. Dawało to wrażenie pewnej niespójności, gotów byłem raczej współczuć Majorowi, niźli się z niego prześmiewać.
Janusz Mazanek zagrał Kapelana z delikatnym, niemal serdecznym humorem, za co jedynie dziękować należy i prosić o jeszcze, co - proszę wierzyć - bynajmniej nie jest jubileuszowym komplementem.
A sam spektakl, cóż, może dojrzeje po kolejnych spotkaniach z widownią, może jeszcze przetoczy się przez salę huczny śmiech fredrowski.