Fredro prosi o głos
Historycy literatury zapewne mnie zeklną, mimo to uważam, że nie należy zbytnio się wgłębiać w treść fredrowskich komedii. Gdy bowiem rozsuniemy dość cienką w sumie - choć mocną i z zadziwiającą maestrią tkaną - warstewkę komizmu, wyjrzą spod niej rzeczy całkiem nieśmieszne, niekiedy wręcz ponure. "Zemsta" jest moralnie tylko podejrzana, "Dam i huzarów" nie wybroniłby najzręczniejszy adwokat. Tam Cześnik występuje w stosunku do Klary "Qua opiekun i qua krewny", a owo pokrewieństwo jest na tyle niejasne, by można się było domyślać linii tyleż dalekiej, co krętej. Tu wątpliwości nie ma żadnych: pani Ogonowa swata swą córkę z jej rodzonym wujem, trzymając jeszcze w odwodzie obleśnego, ale równie majętnego starucha. Ba, nieprzytomnie ponoć zakochany w Zosi Porucznik godzi się przecież na ten związek, mając na względzie jedynie przyjaźń do Majora, co - gdy się dobrze w sprawie rozejrzeć - raczej oportunizmem, niż szlachetnym poświęceniem trąci.
Prawdę mówiąc, powodów do szczególnego zdziwienia nie ma. Jakież wzory miał wokół siebie hrabia Fredro? Pisząc "Damy i huzary" od kilku lat znał swą późniejszą żonę Zofię z Jabłonowskich Skarbkową, która staraniem własnej matki, w piętnastym roku życia, wydana została za trzykrotnie od niej starszego potentata ówczesnej Galicji. Liczył się bowiem tylko majątek, wszystko inne - przede wszystkim zaś uczucie - było nieważne. Może przeto lepiej widzieć w "Damach i huzarach" - jak chce większość, Boya wyłączywszy - krotochwilną historię najazdu kobiecego na kwaterę wojskowych. Zwłaszcza, że pewnie i sam Fredro, w którym wspomnienia napoleońskiej kampanii i bujnego życia żołnierskiego wciąż jeszcze żywe były, rzecz chyba tak właśnie chciał traktować? Może w pewnym momencie poczuł się znużonym staraniami o rozwód ukochanej Zofii z hrabią Skarbkiem i zamarzyło mu się spokojne życie bez kobiet, w otoczeniu druhów wojaczki? A może złość w nim zakipiała i zapragnął ujrzeć na scenie krzywy portret starej hrabiny Jabłonowskiej, sercem córki kupczącej, niczym tanim folwarkiem. Kto wie... Nie należy zbytnio się wgłębiać w treść fredrowskich komedii. Wszak śmiejemy się na nich? No to i dobrze. Znak, że fredrowski talent zmatowiałe szkiełko w skrzący się brylant przemienić potrafi. Reszta już tylko od oprawy zależy.
Ta zaś w ostatniej realizacji tej komedii na scenie Teatru Powszechnego zdała mi się niezbyt precyzyjnie dobrana. Odniosłem wrażenie, że Zdzisław Dąbrowski jakby nie ufa tekstowi, uznając za konieczne podkreślanie go rozbudowanymi ponad miarę, nie zawsze dokładnie się tłumaczącymi sytuacjami. Słowo daję, nie rozumiem - dla przykładu - dlaczego dwóch rosłych huzarów wynosi zemdlona kobietę w bieliźnianym koszu, miast wziąć ją delikatnie na ręce. Żeby było śmieszniej? Fredro w didaskaliach o takim rozwiązaniu nawet nie wspomina, a on już wiedział co robi.
Oddajmy sprawiedliwość: przyjęty przez Dąbrowskiego wyraźny kurs na farsę niesie pewne możliwości - wsparte realistyczną scenografią ze snopkami autentycznej słomy - dowcipnych rozwiązań szeregu sytuacji. Sądzę wszakoż, że zwiększa się równocześnie niebezpieczeństwo przerysowań, których w tym przedstawieniu nie brakowało, choćby chaotyczna, niepotrzebna, wprowadzająca mnóstwo zamieszania bieganina trzech pokojówek. Co gorsza, niekiedy cierpiał na tym sam tekst, wypowiadany jakoby mimochodem, jako ledwie uzupełnienie do rozbudowanej sytuacji scenicznej.
Dominująca konwencja farsy zawęziła też w pewnym stopniu - jak zresztą na ogół w podobnych przypadkach bywa - wachlarz śródków wyrazu. Tymczasem zwłaszcza w komediach fredrowskich nadto szeroki, przesadny gest, tudzież nadmiar ruchu nie są w stanie zastąpić tekstowych puent smaczków. Stąd Major (Mirosław Szonert) zdał mi się bardziej rozmiłowanym w harcach zaściankowym szlachetką, niż ostrzelanym w bojach huzarem. W Rotmistrzu (Ireneusz Karamon) ogieniek się zapalił dopiero na widok kobiety: w miłość Porucznika (Jerzy Korsztyn) zmuszeni byliśmy uwierzyć na słowo. Natomiast ładnie stonowanym, nie pozbawionym wewnętrznego ciepła oraz właściwej swemu stanowi zdumionej naiwności był Kapelan (Janusz Mazanek). Grzegorz (Włodzimierz Musiał) dziarsko stukał obcasami, zaś Rembo (Mieczysław Antoni Gajda) i Kordesz (Andrzej Łągwa) dzielnie pełnili obowiązki ordynansów. Niemal wszystkich panów zdecydowanie zdominowały trzy siostry Majora. Zwłaszcza Orgonowa (Ewa Zdzieszyńska) - wyrazista zadziorna i władcza oraz Aniela (Ewa Frąckiewicz) - niezaprzeczalnie komiczna, a przy tym na swój sposób sympatyczna i rozbrajająca. Dyndalska (Halina Pawłowicz) pozostawała trochę w cieniu swych sióstr. Atutem Zosi (Magdalena Cwenówna) były młodość i wdzięk: trzy pokojóweczki - Fruzia (Halina Miller), Józia (Wiesława Grochowska) i Zuzia (Julitta Sękiewicz) - biegały zgrabnie po scenie, wykonując przy tym masę najrozmaitszych czynności. W ogóle zresztą przez cały czas na scenie jest gwarno, ruchliwie i kolorowo - to prawda - jeno że w tym rozgardiaszu Fredro nie zawsze dochodzi do głosu.