Artykuły

Fredro jak zawsze uroczy i dowcipny

Po hucznym weselisku ze zjawami-chochołami w podkrakowskiej chałupie, Teatr Śląski w Katowicach zaprosił nas obecnie do szlacheckiego dworku z pierwszej ćwierci XIX wieku na sielskie-żołnierskie figle i igraszki, które z właściwym sobie wdziękiem przedstawił Aleksander Fredro w "DAMACH I HUZARACH". Jest to przeurocza sztuka do dzisiaj iskrzącą się świeżym i bliskim nam dowcipem, pełną kapitalnych sytuacji i świetnie nakreślonych postaci, co zawsze zachę­cało i zachęca teatry do wystawiania tego barwnego, bardzo polskiego widowiska.

Wstępne założenie sztuki można okre­ślić popularnym zaśpiewem z później­szego o 40 lat "Strasznego dworu", w którym gromko chwalą się panowie: "nie masz niewiast w naszej chacie". Panie natychmiast, rzecz jasna, zjawia­ją się i zaczyna się przezabawna kołomyjka swatania młodziutkiej, bo 18-letniej Zofiji z dość już dojrzałym - po­wiedzmy - bo 56-letnim majorem. Swaty prowadzone są z taką werwą i takim hałasem, że aż dziw, iż nie za­interesował się nimi jakiś ówczesny prokurator albo inny inkwizytor oby­czajowy. Na pewno znalazłby bowiem odpowiedni paragraf i przeciwko swat­kom i przeciwko podstarzałemu aman­towi, rzecz bowiem w tym, że dziew­czynę swatano z jej rodzonym wujem. A może wówczas nie było w tym nic występnego, ani nawet nagannego? Nie wiem i nie warto się, właściwie, nad tym zastanawiać. Zwłaszcza, że również pan hrabia Fredro przedsta­wił wszystko tak lekko i niezobowią­zująco, iż w trakcie oglądania sztuki mało kto nawet zatrzymuje uwagę na tej zawiłości matrymonialnej, zresztą nie doprowadzonej do zamierzonego przez swatki finału. Zwycięża bowiem miłość, zwycięża młodość i zwycięża zdrowy rozsądek. A ten ostatni wzgląd jest także bardzo ważny w tej komedii, chociaż nie jest ona żadnym moralite­tem obyczajowym, ale po prostu zaba­wą i tylko zabawą. I tak też zagrano "Damy i huzary" w Teatrze Śląskim co warto na marginesie podkreślić, ja­ko że pamiętamy przecież, iż grywano u nas Fredrę i jako referaty przeciwko staropolskiej obyczajowości i jako wstępniaki społeczno-polityczne.

Sztukę podzielono na scenie nie na trzy akty, jak chce egzemplarz, ale na dwie części, co nie ma, oczywiście, wpływu na kształt spektaklu, ale wprowadza dość wyraźną cezurę w jej tempie, klimacie, zabawowości i wdzięku. Pierwsza część jest, niestety, dosyć chłodna, rozwijają się co prawda gęsto zabawne sytuacje, ale rozgrywa­ne jakby bez ognia, bez temperamentu, padają takie i inne dowcipy, ale ser­wowane bez wyczucia fredrowskiego genre'u. Aktorzy potrzebowali aż pół spektaklu na rozgrzewkę, aby nawiązać kontakt z Fredrą i widownią, co uznać można nawet za dość niepo­kojące, jako że obsada złożona była przecież z artystów wytrawnych, oby­tych z komedią i nawet sztukami tego właśnie autora.

Tercet strasznych i zabawnych ciotek - swatek tworzą Stanisława Łopuszańska (Orgonowa), Danuta Morawska (Dyndalska) i Liliana Czarska (Aniela), każda dobra, momentami niektóre na­wet bardzo, ale w zespole mało zróżnicowane. Grają zbyt "jednogłosowo", co chyba jest nie tylko ich winą. Pano­wie wypadli ciekawiej, a w tym mę­skim tercecie oglądamy Tadeusza Szanieckiego (major), Adama Kwiatkow­skiego (rotmistrz) i Władysława Kornaka (kapelan). Para młodych, to Maria Rybarczyk (Zofia) i Mirosław Kraw­czyk (porucznik), oboje - o ile się nie mylę - po raz pierwszy na katowic­kiej scenie. W rolach służących wystą­piły Krystyna Moll, Ilona Dynerman i Małgorzata Pieklus, a "starą strze­chę" huzarską reprezentowali Zbigniew Kornecki i Eugeniusz Szatkowski.

Spektakl zrealizował Jan Machulski. Obawiam się, że niezbyt czujnie mane­wrował swą reżyserską batutą, skoro dopuścił do rozziewu między pierwszą a drugą częścią komedii, a także do zbyt nikłego zróżnicowania głównych postaci niewieścich. Pretensje należy także wysunąć pod adresem scenogra­fii, zaprojektowanej przez Zofię de Ines-Lewczuk. Chodzi o to, że ani w dworku na scenie, ani w pejzażu, przedstawionym na tzw. ,,wolnej oko­licy", nie ma żadnych polskich cech. Stroje trzech ciotek także wyda­ją się fantastyczne, złożone z elemen­tów ubioru z XVIII i początków XIX wieku. I na pewno są za obfite. Każda z tych dam ma na sobie raczej nie ko­stium z epoki, ale przedziwny "sklep bławatny", z którego nie może się wy­grzebać nawet przy najenergiczniejszym machaniu rękami. A poza tym, w tamtej epoce nasze szlachcianki prze­cież tak strojnie ani nie podróżowały w kolaskach, ani nie krzątały się na codzień po domu. Mimo tych uwag, każdy na pewno wdzięczny jest teatrowi, że znowu mógł spędzie kilka chwil z Fredrą, któ­ry półtora wieku temu tyle wniósł uśmiechu i pogody na polską scenę, że z zapasu tego czerpiemy do dzisiaj i to z wielkim pożytkiem dla naszej narodowej kultury. Na koniec jeszcze tylko jedna drobna uwaga, właściwie pro­śba o większą staranność przy redagowaniu programu. Za dużo w nim bo­wiem różnego rodzaju korektorskich błędów, których przecie łatwo można było uniknąć, pamiętając że program teatralny jest także trwałym dokumentem ważnego wydarzenia kulturalnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji