Damy i Huzary
Na premierze bywalcy roztrząsali kwestię, który to już raz "Damy i Huzary" goszczą na katowickiej scenie - oczywiście nie licząc czasów przedwojennych. Ustalono, choć z pewnymi zastrzeżeniami, że to trzeci raz. Zastrzeżenia zaś dotyczyły kwestii, czy do właściwych spektakli powyższego fredrowskiego arcydzieła należy też zaliczyć przeróbkę "Dam i Huzarów" na tak zwany "musical", jaki wystawiono - Boże odpuść! - dobrych kilkanaście lat temu na scenie nieodżałowanej pamięci "Rozmaitości". I jakkolwiek żal nam "Rozmaitości" (kiedy je jakaś nowa scena zastąpi? - pytanie to na tych łamach zamieszcza się teraz co najmniej po raz 174-ty), to jednak owego "musicalu", który był absolutnym niewypałem i nędzotą artystyczną, żadną miarą nam nie żal. To zresztą nie były "Damy i Huzary", tylko koszmar.
A więc onegdejsza premiera byłaby właściwie drugim pokazem tej sztuki. A którą zapewne będą oglądali nie tylko smakosze teatralni, lecz również i szersza publiczność - pomimo, że "Damom i Huzarom" granym "na żywca" zrobiła poważną konkurencję telewizja, która w ostatnim czasie dwukrotnie je pokazywała, nie liczę licznych dawniejszych prezentacji.
Fredro jednak mimo wszystko dzielnie się trzyma, a grany "na żywca" jest, rzecz prosta, czymś znacznie bardziej smakowitym, niż konsumowany w "konserwie", czyli w TV.
Spektakl - wyreżyserowany przez Jana Machulskiego - był widowiskiem bardzo przyjemnym i znalazł duże uznanie publiczności. Był to spektakl bezkurtynowy. W związku z powyższym nasuwałyby się - choć to tylko szczegół - tego rodzaju uwagi. Niewątpliwie kurtyna, której rzekoma nowoczesność bardzo nie lubi, może przy niektórych sztukach zajmować pozycję "vacat". Ale nie przy wszystkich. Przy innych bowiem jest konieczna. Nie chodzi tu zresztą o tradycję, gdyż taka tradycja byłaby tu nieistotna, tylko o co innego. Mianowicie o nastrój - rzecz w teatrze niesłychanie ważna. Nastrój oczekiwania i pewnej jakby tajemniczości, które przed spektaklem, a przy zasłoniętej scenie, bardzo dodatnio wpływają na wyobraźnię. A teatr przecież to przede wszystkim gra wyobraźni. Każdy z nas wie, że dekoracje, obudowa sceny, kostiumy i inne akcesoria są sztuczne, że aktorzy tylko przedstawiają, a normalnie są zupełnie innymi ludźmi i tak dalej i dalej. My jednak bierzemy ową sztuczność z całym dobrodziejstwem inwentarza, jakkolwiek nie przyjmujemy jej za dobrą monetę, tylko za podkład przystosowany właśnie pod grę wyobraźni.
Kurtyna zaś tu wielce owej sytuacji wyobrażeniowej pomaga. Z chwila zaś, gdy kurtyny nie ma, a widz może sobie przed spektaklem dokładnie obejrzeć całą scenę ze wszystkimi jej szczegółami, ukazanymi jednak na zimno czy na surowo i bez żadnej owej atmosfery,jaką się bądź co bądź wytwarza stopniowo przed spektaklem, a potem w czasie jego trwania, coś zaczyna całemu teatrowi, czyli temu, co ma być przedstawione, brakować.
Tu także czegoś brakowało, a owym czymś było tak charakterystyczne dla sztuk fredrowskich ciepło, jakie zwykle tuż zaraz po podniesieniu kurtyny ze sceny emanuje.
Później tam się wprawdzie wszystko znacznie "ociepliło", ale pierwsze wrażenie braku owego ciepła z samego początku przedstawienia jakiś czas jeszcze pozostało.
Poza tym spektakl był arcymiły, wesoły i zabawny. Jeśli chodzi o Damy, to z przyjemnością publiczność powitała panie Stanisławę Łopuszańską w roli Pani Orgonowej, Danutę Morawską w roli Pani Dyndalskiej oraz Lilianę Czarską w roli Panny Anieli - wszystkie w ostatnich sezonach niezbyt często goszczące na naszej scenie. Teraz zaprezentowały one pysznie sławne trio rozpędzone i żywiołowo "rozgdakane", ale, rzecz jasna, należycie zindywidualizowane oraz tworzące tym samym trzy odrębne majstersztyki "babskości". Tyle, że pierwsze ich zbiorowe wejście, będące zwykle czymś w rodzaju huraganu, który rozwala w gruzy sielski spokój dworku Majora, w tym wypadku zostało - zapewne w myśl reżyserowskiej wskazówki - podzielone na trzy indywidualne wejścia. A co trochę osłabiło ów znakomity efekt masowego kobiecego najazdu (jest tam przecież razem aż siedem dam: trzy siostry Majora, trzy ich pokojówki oraz Zosia), jaki zawsze stanowi jeden z zasadniczych gwoździ "Dam i Huzarów".
W roli Zosi wystąpiła Maria Rybarczyk, bardzo dobrze utrzymana w stylu pierwszej naiwnej, milutko "strzelająca oczkiem" i jak się należy becząca przy odpowiedniej okazji.
A teraz Huzary. A wiec Major w wykonaniu Tadeusza Szanieckiego zabawnie oscylował między swoją powagą, dobrodusznością a przedzierzganiem się w spóźnionego nieco amanta, nie pozbawionego zresztą wigoru (komiczne podskoki po rozmowie z Zosią). Adam Kwiatkowski jako Rotmistrz był Huzarem (choć nieco podtatusiałym) jak się patrzy, no i oczywiście nie zawiódł w swej słynnej z humoru scenie zalotów z Panną Anielą.
Szczególnie jednak wielkim ładunkiem vis comica zabłysnął Władysław Kornak w roli Kapelana. Był to chyba jeden z najlepszych Kapelanów, jakiego oglądał nie tylko nasz teatr, jak i sceny regionu, lecz również chyba i inne polskie teatry.
W roli Porucznika, rzeczywiście o "zabójczej" aparycji, tak pociągającej nie tylko Zosię, ale wszystkie pokojówki, wystąpił z powodzeniem Mirosław Krawczyk. W zasadzie zresztą Porucznik ma w ogóle tylko "wyglądać".
Sympatycznymi, ładniutkimi i rozświergotanymi Pokojówkami były: Krystyna Moll (Józia), Ilona Dynerman (Zuzia) i Małgorzata Pieklus (Fruzia).
Dzielnie, a zabawnie spisywali się jako huzarscy ordynansi Grześ i Rembo - Zbigniew Kornecki i Eugeniusz Szatkowski, choć być może ucharakteryzowali się trochę zanadto na "dziadziów". Ostatecznie tacy "dziadziowie" chyba już wtedy w wojsku nie sługiwali. No i nie nosili takich brzuszków.
Scenografia Zofii de Ines-Lewczukowej, prezentująca zarówno wnętrze, jak i otoczenie dworku Majora, należycie sielsko-anielska. Kostiumy piękne, zwłaszcza mundury huzarskie. Tylko, że na czapkach powinien widnieć orli emblemat Księstwa Warszawskiego. Bo to są huzary właśnie Księstwa Warszawskiego - jako że w całej historii naszej wojskowości mieliśmy tylko wtedy pułki huzarskie. Było ich dwa - tak zwani huzarzy "złoci" (od szamerunków) pod dowództwem pułkownika Tolińskiego i "srebrni" pod dowództwem pułkownika Umińskiego. (Nie licząc powstałego pod koniec ostatniej wojny w II Korpusie PSZ we Włoszech zmotoryzowanej formacji kawalerii pod nazwą "10 pułk huzarów"). A na scenie, sądząc po szamerunkach, występują właśnie huzarzy Tolińskiego.
Opracowanie muzyczne Haliny Kalinowskiej. Wojskowe marsze jednak nie pochodziły z epoki Księstwa Warszawskiego, chociaż by właściwie mogły.