Artykuły

Polowanie na czarownice

Procesy czarownic to sprawa nam nieobca i ciekawe było popatrzyć(przy okazji premiery "Procesu w Salem" Arthura Millera w Teatrze Dramatycznym w Warszawie),jak dramaturg amerykański przedstawia mechanizm działania fanatyzmu i ortodoksji w służbie interesu państwowego i prywatnego,a na szkodę wolności człowieka,prawdy i rozsądku. Sztuka Arthura Millera jest wstrząsająca i prawdziwa. Jakże łatwo rozszyfrować zawarte w niej metafory i kryptonimy! Siedemnastowieczny kostium historyczny nie przeszkadza odnieść akcji do czasów maccarthyzmu w Ameryce; ale to nie przeszkadza nam zrozumieć amerykańskiego pisarza,który bada ludzkie sumienia,rozdzierane na kawałki przez prawdę,wiarę i własny,maleńki interes życiowy. Rozumiemy szlachetne intencje i szlachetny zamiar polityczny autora - i teatru, który mu pośredniczył w dotarciu do polskiej publiczności. Żywa reakcja i współbrzmienie sceny z widownią świadczą,że zamiar się powiódł,że znalazł oddźwięk. A jednak nie można pominąć milczeniem pewnych dość ważnych spraw,które nie pozwalają całkowicie pogodzić widowni z tym,co się dzieje na scenie. Chodzi tu nie tylko o to,że widz może pragnąć głębszego i bliższego naszym doświadczeniom przedstawienia spraw poruszonych w sztuce.Chodzi ale o zakres,lecz o sposób przedstawienia tych spraw. Zacznę od pretensji do autora. Wydaje mi się,na mój gust regionalny i partykularny,że sztuka jest nadmiernie wydłużona a w przeważającej części nie posuwa problemu czarownic poza elementarz kumania się z diabłem. Może to dlatego,że dyskusja moralna i polityczna w sztuce Millera odbywa się głównie językiem namiętności i charakterów,nie zaś językiem mózgów. Ten sposób przedstawiania sprawy zwiększa pewnie łatwość przyjęcia sztuki,ale z drugiej strony zmniejsza zaciekawienie. A poza tym kłóci się znowu z naszym regionalnym gustem,ba przesadnie skłania sztukę w stronę naturalizmu. W "Procesie w Salem" tyle jest namiętności i fanatyzmu zarówno ze strony bohaterów,jak i autora,że niepodobna grać tej sztuki bez naturalistycznych chwytów: bez przesady,bez wstrząsu,bez krzyku. Nie osłabiła,lecz przeciwnie - wzmocniła tę smutną konieczność inscenizacja: zbytnio chyba monumentalna,zbyt widowiskowa,za bardzo teatralna. Nasz regionalny gust może lepiej przyjąłby "Proces w Salem" jako przedstawienie kameralne,cichsze i głębsze; nie o niepohamowanych namiętnościach,a o budzącej się myśli. Wtedy może zbyteczna okalałaby się muzyka,która - choć na pozór bardzo oderwana - podkreśla jednak momenty wzruszeń. A zwłaszcza inna byłaby scenografia,która obecnie bardzo monumentalizuje przedstawienie i tym samym przesadza. Podobnie wygląda sprawa gry aktorów. Obsada jest świetna: najlepsza,jaką może dać Teatr Dramatyczny. I każdy z aktorów stworzył świetną i ciekawą kreację - w ramach wymagań sztuki i inscenizacji. Na czoło wybili się Jan Świderski w roli Johna Proctora i Janusz Paluszkiewicz w doskonałe) roli podstępnego i mściwego,lecz słabego zarazem pastora Parrisa. Należałoby wymienić wszystkich,bo wszyscy zagrali ciekawie. Ale większość znowu nie we współczesnym guście: bez umiaru, przesadnie. Prócz Barbary Krafftówny,która była chłodna i umyślnie konwencjonalna w geście,ale przez to nie pasowała do całości. Mimo tylu zastrzeżeń jestem pewien,że przedstawienie "Procesu w Salem" znajdzie wielu widzów i będzie oceniane nie tylko w kategoriach artystycznych. Ta sztuka przypomina,protestuje i ostrzega.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji