Na Fredrze nie sposób się nudzić
Fredro należy do tych autorów, których dzieła mają wyjątkową wręcz właściwość: sprawdzają się w każdych warunkach. Uwzględniając oczywiście, dość zróżnicowaną skalę satysfakcji, która staje się naszym udziałem w zależności od tego, jak się Fredrę gra. Bo choć w każdej jego komedii są wspaniałe i wdzięczne role dla aktorów, nie znaczy to, że zawsze są znakomicie zagrane.
NIE będzie chyba specjalnego ryzyka w twierdzeniu, że znakomita gra zdarza się raczej rzadko, a mimo to zawsze z przyjemnością przyjmujemy zapowiedź kolejnej realizacji któregoś z dzieł największego polskiego komediopisarza. Idziemy na Fredrę, nawet wtedy, kiedy obsada przedstawienia nie wydaje się zapowiadać artystycznych emocji. Zresztą - czy można to przewidzieć? Przypominam sobie amatorskie przedstawienie "Ślubów panieńskich" w jednej ze szkół lubelskich; grała młodzież klasy maturalnej. Pewnie, że było w tym sporo warsztatowej nieporadności, ale ile wdzięku, humoru, dowcipu i pomysłowości wnieśli do przedstawienia młodzi wykonawcy ról! Poza tym dobrze mówili wiersz, co jest zasługą pani profesor od polskiego, a co w zasadzie zawsze, bez względu na resztę, w dużym stopniu ratuje spektakl. Dlatego na Fredrze nie sposób się nudzić, nawet w dalekiej od ideału realizacji. Bo zawsze pozostaje fredrowski tekst, niepowtarzalny jego dowcip i bezkonkurencyjne typy ludzkie oraz z satyryczną ostrością podpatrzone życie szlacheckiej "wsi spokojnej, wsi wesołej".
Na życie mieszkańców białych dworków i perypetie miłosne białych (i posażnych) panienek, na całą tę obyczajowość, gdzie pieniądz i mariaż są ze sobą nierozdzielne, patrzymy dziś jak na egzotyczną opowieść o "innych krajach, innych ludziach". Al to jest przecież część naszej przeszłości, której może nie poznalibyśmy tak dobrze bez przekazów literackich, gdzie trafność obserwacji łączy się z tak zachęcająca formą, jak u Fredry właśnie.
W "Damach i huzarach" mamy więc: dworek pana majora huzarów, starego i bogatego kawalera, odpoczywającego w swoim majątku w towarzystwie przyjaciół - tak jak i on samotników z wyboru. Na razie nie ma mowy o żadnych miłosno-romansowych perypetiach. Do czasu - niespodziewanej wizyty trzech sióstr majora, z których jedna ma córkę na wydaniu. Upatrzonym zaś przez matkę kandydatem na małżonka jest właśnie stary major, czyli najrodzeńszy stryj panienki. Dla nas to prawie kazirodztwo, ale widocznie takie małżeństwa nie były podówczas czymś wyjątkowym, bo wśród bohaterów komedii projekt ten nie budzi specjalnego zdziwienia. Co najwyżej kwestia różnicy wieku stanowi problem, który zresztą zdecyduje o niespodziewanym zwrocie w akcji i rozwiązaniu kłopotów emocjonalnych oraz ekonomicznych Zofii i Edmunda.
I tak oto pieniądz ratuje szczęście zakochanych, których drogi rozeszłyby się na zawsze, gdyby nie hojność oprzytomniałego nagle z zadurzenia stryjaszka. Ale na to przecież jest komedia, aby wszystko kończyło się dobrze, aby nic nie mąciło pogodnej atmosfery i naszej zabawy.
W takiej też atmosferze, pełnej zabawnych i pomysłowo zaaranżowanych przez reżysera - Jerzego Rakowieckiego - sytuacji, toczy się lubelskie przedstawienie "Dam i huzarów". Wspomniane wyżej zabawne sytuacje i zrytmizowany często ruch, oprócz funkcji, że tak powiem zdobniczej, spełniają rolę podkreśleń, akcentów natury czysto satyrycznej, przypominających o konieczności dystansu do scenicznych zdarzeń, hamujących widza, zwłaszcza w momentach serio i scenach lirycznych, od zbytniej dosłowności w przyjmowaniu tego, o czym się na scenie mówi. Z tego założenia wynika też potraktowanie pary zakochanych: Zofii i Edmunda, którzy tu nie są tylko lirycznymi kochankami, lecz postaciami nie pozbawionymi komizmu. Bardzo dobrze wywiązują się z tego niekonwencjonalnego zadania: Elżbieta Skrętkowska (Zofia) i Henryk Sobiechart (Edmund). Dzięki temu, sceny w niegdysiejszym ujęciu nieco łzawe tu nie przestają być zabawne.
Ale widocznie nigdy pełni szczęścia osiągnąć nie można (mówię o szczęściu widowni), humor innych postaci, które w tekście stanowią bogate źródło dla aktorskiej inwencji, tu wyjałowiony jest z humoru prawie doszczętnie. No, ale pozostają jeszcze humor słowny, którego nie sposób zniszczyć. A to jednak bawi. Zwłaszcza że i obsada, choć składająca się z aktorów stricte niekomediowych, wykazuje od czasu do czasu poczucie humoru dodające życia i wdzięku kreowanym przez siebie postaciom.
Odnosi się to zwłaszcza do Marii Karchowskiej (Panna Aniela), Piotra Wysockiego (Rotmistrz), Ludwika Paczyńskiego (Grzegorz), a także do Barbary Wronowskiej (Pani Dyndalska). Reszta obsady - gra poprawnie, właściwie nic nie można zarzucić, oprócz tego, że komediowe postacie są mało komediowe.
Ale, jak się powiedziało, na Fredrę zawsze chodzimy chętnie, bo nawet niezbyt dobrze zagrany spektakl dostarczyć może sporo dobrej zabawy. A pewien niedosyt humoru rekompensują tu m. in. piękne dekoracje Liliany Jankowskiej, dowcipna charakteryzacja bohaterów, trafnie dobrane do postaci kostiumy. Jest i przyjemna piosenka z muzyka J. Wasowskiego. Słowem - sporo.