Trzymaj się Fredry!
TRZECI to Już Fredro w tej chwili na scenach naszych teatrów po ,,Dożywociu" we Współczesnym i "Ślubach panieńskich" w Narodowym. Bo ów "Straszny dworek" nie ma nic wspólnego z Moniuszką, tylko jest spektaklem "Dam i huzarów". Ale w jakimże przebraniu! Oto i na Fredrę przyszła moda przerabiania znanych utworów na "musicale", przeplatane piosenkami i tańcem. Moda ta, jak wiadomo zatacza coraz szersze kręgi i niektóre z musicali na Zachodzie dochodzą do tysięcy przedstawień. Na ogół jednak tworzywem do nich są utwory raczej nowoczesne. U nas powzięto zamiar śmielszy: stworzenia "staropolskiego musicalu" (zgodnie zresztą ze słowami jednej z bohaterek widowiska).
Trochę w tym zamiarze jest sprzeczności w samym założeniu, bo do Fredry nadawałyby się raczej piosenki i tańce staroświeckie i tego rodzaju stylizacja, podkreślająca dawną epokę, jaką stosował w swych adaptacjach Tuwim. Tu zaś stworzono zamierzony z góry anachronizm, dając tekst i realia Fredry, połączone z bardzo nowoczesnym aktualnym tekstem piosenek. Przyznać trzeba, że każdy z tych dwu rodzajów jest w swym stylu znakomity: stwierdzamy raz jeszcze, że Fredro się nie przeżył, a teksty Janusza Minkiewicza skrzą się chwilami od dowcipu.
Ale w sumie nie daje to żadnego jednolitego klimatu, widz rozerwany niejako pomiędzy dwie epoki śmieje się z przebrzmiałej staroświecczyzny, by po chwili zrobić skok w czasie i śmiać się z najbardziej aktualnych dowcipów, opiewanych dzisiejszym językiem.
Miałoby się ochotę zawołać słowami pysznej piosenki, rozbrzmiewającej ze sceny "Trzymaj się Fredry!", albo... trzymaj się Minkiewicza! Jedno z dwojga.
MIMO to przedstawienie Teatru "Komedia", sądząc z wybuchów śmiechu i bardzo długotrwałych oklasków po zakończeniu, podobało się widzom i podobać się będzie zapewne przez długi szereg wieczorów, przy czym druga część spektaklu była wyraźnie lepsza od pierwszej. Jak gdyby nagle nabrał rozpędu, zwłaszcza w swej partii nowoczesnej.
Dowcipne piosenki Minkiewicza miały wielkie szczęście do muzyki. Stefan Kisielewski, który nie zrezygnował całkowicie ze znanych motywów staroświeckich osnuł na nich naprawdę śliczne melodie.
Aktorzy pod kierownictwem Czesława Szpakowicza, który różnymi pomysłami (figle z drzwiami i oknami, napisy zjawiające się na scenie itp.) starał się jak najbardziej urozmaicić akcję, wczuli się w swoje role z komiczną swadą.
Huzarów, którym wtargnięcie dam do spokojnego dworku zamąciło życie, grali z dużym humorem: - gospodarza domu Majora Cezary Julski bardzo zabawny zwłaszcza w swym dialogu z Zosią, w którym dowcipnie przechodzi od nastroju do nastroju. Witold Kałuski w roli Rotmistrza odniósł sukces na całej linii pyszny zwłaszcza w duecie z Anielą i w piosence o tym, jak to dobrze było przed wojną. Tadeusz Ross, jak trzeba, uwodzicielski w roli porucznika Edmunda, wreszcie Bogumił Kłodkowski bardzo zabawny Kapelan ze swym łagodnym "Nie uchodzi, nie uchodzi".
A damy? Trzy koczkodany, w które przemieniły się ofiarnie Irena Ładosiówna, Helena Bortnowska i Irena Górska były naprawdę komiczne. Najostrzejszą karykaturę zrobiła Ładosiówna, najzabawniejsza jednak była Irena Górska.
Główną bohaterką Zosią była Barbara Rylska. Odtworzyła trafnie niewinne dziewczę z białego dworku, a śpiewała i tańczyła z dużym zacięciem groteskowym. Czegóż więcej potrzeba? Roztrzepotane i rozbiegane pokojówki Józia, Zuzia i Fruzia znalazły pełne temperamentu i wdzięku odtwórczynie w Jadwidze Wejcman, Zofii Jamry i Danucie Gallert.
Dwu zabawnych wiarusów grali Tadeusz Somogi i Jerzy Tkaczyk.
Jerzy Zaruba nie żałował karykatur, tworząc mundury huzarów i sukienki pań. Rezultat wyśmienity.