Fredro, ale jaki?
Wystawiać czy nie wystawiać? - oto jest pytanie. Wiadomo, "Ciotunia" nie należy do najlepszych komedii Fredry. Banalna i nie całkiem jasna intryga. Zaloty starego Szambelana do młodej Aliny i starej Panny Małgorzaty do młodego Edmunda. Humor dość pospolity i mocno już zwietrzały. Ukryte przed cenzurą austriacką aluzje do powstania rozszyfrowali historycy literatury, ale w teatrze nikogo one dziś nie obchodzą. Mistrz zdrzemnął się nieco przy pisaniu, zdarza się to nawet największym mistrzom. A jednak mimo wszystko to Fredro. Z jego poetyckim polotem. Z uroczą melodią wiersza. Z celnością rysunku obyczajowego. Mimo wszystko w tej błahej komedyjce jest materiał na miłą dla oka i ucha zabawę teatralną. A więc wystawiać! Tak, ale jak?
Teatr Polski wystawił "Ciotunię" niedobrze. Nie czuło się tej zabawy ani na scenie, ani na widowni. Dlaczego? Chyba dlatego, że przedstawienie robiło wrażenie jakby toczyło się bez reżysera. Przede wszystkim wydaje się, że "Ciotunia" miałaby od razu lepszy nastrój na scenie Teatru Kameralnego. Na dużej scenie jej wiotka materia literacka rozłazi się świecąc dziurami. Tę dużą scenę Teresa Roszkowska zabudowała bardzo pięknym, stylowym salonem o wystroju niemal pałacowym, gdy komedia dzieje się w skromnym, dworku wiejskim, gdzieś w zapadłym kącie Litwy czy Małopolski. Niech by zresztą coś z takiego ustawienia w przedstawieniu wynikało - ale nie wynika. Ogromny salon jest zupełnie niewygrany, dialogi toczą się na proscenium, z tyłu wieje pustką obojętna przestrzeń. Podniesienie klasy społecznej bohaterów nie odbiło się też na ich zachowaniu. W scenie początkowej u Fredry wszyscy wybiegają "w rannych ubiorach" - Ciotunia w sukni. Szambelan w szlafroku. Tu Ciotunia jest w ekscentrycznej piżamie Szambelan w długiej nocnej koszuli lekko przysłoniętej szlafrokiem. W takich strojach siadają razem na kanapie do rozmowy, w czasie której odbywają się zaloty dosłownie namacalne. Oto nowe, twórcze spojrzenie na Fredrę!
W ogóle wszystkie postacie są tu nieokreślone, zarówno jeżeli idzie o ich charakter jak i funkcję, jaką mają w przedstawieniu. Ciotunia to "babsztyl zawsze czerwony", nieznośny przez swe pretensje do amorów. Justyna Kreczmarowa dla której rola ta stanowi okazję zaprezentowania pięknego talentu aktorskiego, jest w niej młodą, wcale ponętną kobietą o znacznym wdzięku i trudno pojąć, dlaczego wszyscy mężczyźni ze wstrętem się od niej odwracają. Flora to starzejąca się, zgorzkniała panna, co usprawiedliwia jej złość i intryganctwo, - tymczasem Hanna Zembrzuska jest młodym dziewczęciem dworkowym o łagodnym uroku i wybitnej urodzie, i znowu nie wiadomo dlaczego Zdzisław tak uporczywie ją odtrąca. Zresztą Zembrzuska oraz Krystyna Królówna (Alina) najlepiej czuły się w stylu Fredry, tyle że grały inne postacie niż te, które są w "Ciotuni".
Ich partnerzy: Jerzy Piwowarczyk (Edmund) i Andrzej Antkowiak (Zdzisław) wypadli dość blado. Dla odmiany Szambelan Stanisława Jasiukiewicza utrzymany był w ostrej karykaturze, nakreślonej zresztą bardzo dobrymi środkami realistycznego aktorstwa. Karykaturą innego rodzaju i całkiem z innego przedstawienia był epizod ze służącym Janem (Maciej Borniński). Tak to wszystko mieszało się tu bez składu i konsekwencji. Moglibyśmy dodać, że dialogi toczyły się przy bardzo słabym kontaktowaniu się partnerów. Że nie miały one rytmu narzuconego przez wiersz. Że gubiły się pointy. Że akcenty... Ale nie! Wystarczy na dziś żalów i utyskiwań.