Pro i Kontra
Pro: Czysty śmiech
Teatr, oprócz swej dziejowej misji sprawowania rządu dusz, cierpienia za miliony, ma również do spełnienia bardzo prozaiczną rolę - rozśmieszenia, zabawienia widza. Autorzy i aktorzy robili to zresztą "od zawsze", od Arystofanesa przez Szekspira po Shaffera. Ten ostatni należy do grona najwybitniejszych współczesnych dramatopisarzy, a powstała w 1965 "Czarna komedia" to już klasyka pisarstwa komediowego. Farsa, pogardzana przez zwolenników prawdziwego dramatu za swoją prostotę i lekkość, jest lubiana i ceniona przez widzów, którzy walą na nią drzwiami i oknami. Byliśmy tego świadkami w minioną niedzielę w Teatrze Powszechnym, kiedy to wiele osób musiało śmiać się na stojąco, co może jest zdrowe, ale mało wygodne. Jak dowodzi historia (inscenizacja w Teatrze Dramatycznym w 1969 roku), takie oblężenie będzie przeżywał ten spektakl jeszcze przez kilka sezonów.
Bo "Czarna komedia" jest po prostu i nieodparcie śmieszna. Shaffer wpadł na bajecznie prosty pomysł - kazał akcji rozgrywać się w całkowitych ciemnościach. Oczywiście, jak na teatr przystało, ciemności są umowne, a widz ogląda akcję na zasadzie negatywu. Sytuacje są tyle zabawne co karkołomne - Brindsley Miller i jego narzeczona Carol Melkett muszą wynieść w ciemnościach meble pożyczone od sąsiada, po ciemku serwuje się drinki i lemoniadę, nieoczekiwanie pojawia się była narzeczona Millera - Clea. Zagmatwanie akcji, wzajemnych powiązań bohaterów osiąga poziom możliwy tylko w farsie. Ale u Shaffera błyskotliwe są również dialogi, będące najczęściej w całkowitej opozycji do wydarzeń obserwowanych na scenie. Bardzo dobrze się stało, że w Powszechnym wykorzystano nowe tłumaczenie Małgorzaty Semil, która obok znajomości języka obcego wykazała się zupełnie polskim poczuciem humoru. Dopiero połączenie żartu słownego z sytuacyjnym daje w przypadku Shaffera pełną zabawę. Szkoda więc, że publiczność tak głośno śmieje się na tym spektaklu, że chwilami nie słychać aktorów. Trudno jednak mieć o to pretensje do widzów, bo powstrzymać przeponę jest bardzo trudno.
Ale nie byłoby tego brawurowego przedstawienia, gdyby nie aktorzy. "Czarna komedia" wymaga wielkiej precyzji, pełnej koordynacji wszelkich ruchów na scenie. To jak duża symultana, której akcja toczy się równolegle na kilku szachownicach. O talencie komediowym Piotra Machalicy (Brindsley Miller) byłem przekonany od dawna, ale zaskoczyły mnie takie predyspozycje u Agnieszki Kotulanki (Carol Melkett), a już zwłaszcza u Jerzego Zelnika (Harold Gorringe). Śmiać się, czy się nie śmiać? - nie ma takiego pytania, przynajmniej na "Czarnej komedii" w Powszechnym.
(Jacek Lutomski)
Kontra: Czarna rozpacz
Chyba wszyscy wiemy, co się kryje pod pojęciem farsa. Jest to sztuka teatralna oparta na błahych konfliktach, posługująca się środkami komizmu sytuacyjnego, efektami groteski i karykatury. Przenośnie farsa oznacza rzecz niepoważną, niedorzeczność, głupstwo, kpinę.
Przyznam się szczerze, że nie lubię tego typu bezrefleksyjnych sztuczek, gdzie głośny śmiech widzów, często przechodzący w rechot, zagłusza kwestie aktorów.
Peter Shaffer, który z powodzeniem sprawdzał się w różnych dziedzinach pisarstwa scenicznego popełnił też i farsę. Jego "Czarna komedia", której prapremiera odbyła się w 1965 r. na festiwalu w Chichester, święci odtąd triumfy na scenach całego świata. Na scenach, trzeba dodać, teatrów głównie bulwarowych i ogródkowych, specjalnie przeznaczonych dla prezentacji tego typu lekkiego repertuaru.
Osobliwie w Polsce, gdzie tradycja teatrzyków ogródkowych zaniknęła definitywnie po drugiej wojnie, "Czarna komedia" stanowi podporę repertuaru scen skądinąd szacownych, o znacznie wyższym pułapie aspiracji artystycznych i intelektualnych. Wystawiana jest tam zresztą w obsadach, w których nie brak gwiazd pierwszej wielkości, czego akurat krytykować nie sposób. Jednakże oglądając w Teatrze Powszechnym pląsy Piotra Machalicy wynoszącego po ciemku meble "pożyczone" pod nieobecność właściciela, który nieoczekiwanie wrócił, Elżbietę Kępińską nagle i nieumiarkowanie rozsmakowaną w alkoholu otrzymanym zamiast lemoniady, Agnieszkę Kotulankę oplątującą się kablem telefonicznym niby baleron czy Kazimierza Kaczora i Jerzego Zelnika polewanych wodą przez Katarzynę Skrzynecką zacząłem się zastanawiać, po co to wszystko? Dla kogo? I dlaczego akurat w teatrze z takimi tradycjami? Czy imię Zygmunta Hubnera do niczego nie zobowiązuje jego spadkobierców? I śmiech dziwnie zamierał mi na ustach.
Reżyser spektaklu Marek Sikora zbyt wiernie hołduje dogmatowi, że farsa musi mieć ostre tempo, a greps powinien gonić greps. Ich nadmierne zagęszczenie spowodowało, że wiele subtelności tekstowych nowego tłumaczenia Małgorzaty Semil umyka uwadze widzów. Grzęzną one bezpowrotnie w wybuchach śmiechu, wywoływanych przez, mimo wszystko, dość płaskie środki komizmu sytuacyjnego, typu niespodziane uderzenie w krocze. A wtedy, jak echo przypominały mi się słowa Krzysztofa Majchrzaka (aktora, który widząc, co po śmierci Zygmunta Hubnera zaczyna się święcić w Teatrze Powszechnym, przeszedł do Teatru Studio) na temat coraz bardziej rozrywkowego repertuaru naszych scen: "To jest groźne. Powoduje erozję szarej substancji w mózgu widza, do którego trudno jest później dotrzeć za pomocą bardziej eleganckich środków. A po drugie - uważajcie etatowi wesołkowie! - szmira deprawuje. Was i widzów. Z krainy szmiry nie ma powrotu". Podpisuję się pod tymi słowami. Dlatego też dla mnie nie była to "Czarna komedia", lecz czarna rozpacz.
(Janusz R. Kowalczyk)