Komiczne skutki awarii prądu
Teatr Powszechny w Warszawie radośnie pożegnał sezon 1993-1994 - premierą przedstawienia o wysokim współczynniku czystego humoru, gdzie na każdy milimetr sześcienny przestrzeni scenicznej przypada techniczna intensywność gry aktorów zwielokrotniona do n-tej potęgi. Widowisko ma siłę wybuchu wulkanu. Wulkanu śmiechu. Eksploduje błyskawicznie, bez przerwy, w czasie osiemdziesięciu paru minut akcji i w perzynę obraca nasze narodowe ponuractwo. Mówiąc bez owijania w bawełnę, Powszechny wystawił farsę.
Pozycja farsy w kulturze podobna jest sytuacji pornografii - oficjalnie ignorowana za bezwstydne demonstrowanie mechanizmu teatru w celu podniecenia widza do lekkiej, łatwej i przyjemnej zabawy, nieoficjalnie sprawia dużą przyjemność, a nawet ogromną, tak jak właśnie spektakl w Powszechnym. Nie bez znaczenia w tym wypadku jest zapewne fakt, że mamy tu do czynienia z pornografią teatralną, czyli widowiskiem farsowym pierwszorzędnego gatunku. "Czarna komedia" Petera Shaffera to małe arcydzieło, już właściwie klasyka gatunku, bo dobiega trzydziestki. To doskonale skomponowana partytura scenicznego koncertu na aktorów, rekwizyty i światło.
Shaffer napisał rzecz o komicznych skutkach awarii prądu, ale zrobił to przewrotnie. Jasność zamienił w ciemność i vice versa, a to, czego nie widać, kazał grać w pełnym oświetleniu, obnażającym niezdarność bohaterów błądzących po omacku. Intelektualne alibi dla lawiny gagów zabezpiecza wesolutka, acz błaha treść, która daje się streścić dwoma zdaniami. Pierwsze: w niedzielny wieczór pewien awangardowy artysta plastyk zamierza podjąć przyszłego teścia i podreperować swą mizerną sytuację majątkową sprzedażą swych dzieł bogatemu kolekcjonerowi sztuki. Drugie: przed wizytą ważnych gości, w obskurnym apartamencie, udekorowanym stylowymi sprzętami wyniesionymi samowolnie na ten jeden wieczór z mieszkania nieobecnego sąsiada, wysiadają bezpieczniki, a zamiast fachowca z elektrowni niespodziewanie zjawia się właściciel wypożyczonego umeblowania...
Relacje między postaciami reżyser Marek Sikora zaaranżował na płaszczyźnie ruchu scenicznego, swą postrzeloną inwencją przebijając nawet najbardziej zwariowane pomysły autora. Dowcipnisiem jest też scenograf Grzegorz Małecki, który londyńską pracownię w South Kensington zaprojektował z agresywnie kolorową, abstrakcyjną nonszalancją w stylu paryskiego Centrum Pompidou. Widok dla koneserów klasycznego piękna o wyjątkowo mocnych nerwach albo wyjątkowo dużym poczuciu humoru.
Jak przystało na rasową farsę, działanie aktorów opiera się tu na pokonywaniu oporu martwej materii. Wykonawcy brawurowo zmagają się z ekscentrycznymi rzeźbami kinetycznymi typu mobile z rekwizytami, z kostiumem, a nawet z... powietrzem. Piotr Machalica (rzeźbiarz Brindsley Miller) w pocie czoła wyręcza brygadę obsługi sceny w dyskretnym podmienianiu antyków sąsiada na własne graty i dodatkowo radzi sobie jeszcze z cielesnością Katarzyny Skrzyneckiej w roli zazdrosnej Clei, składającej eks-kochankowi niepożądaną, aczkolwiek nie wolną od pożądania, wizytę. Agnieszka Kotulanka (Carol Melkett, bieżąca narzeczona) z gracją spowija swe kształty kablem telefonicznym, na czworakach wspina się po
schodach oraz dynda na poręczy jak, nie przymierzając, Harold Lloyd na wskazówce zegara w słynnej sekwencji filmu "Jeszcze wyżej". Kazimierz Kaczor (pułkownik, tatuś Carol) dziarsko ląduje pupą na deskach sceny, gdy kolega Machalica usuwa mu z pola siedzenia stosowne mebelki. Szczególnie zabawnie p. Kazimierz próbuje ujarzmić... fotel bujany. Ale absolutnie bezkonkurencyjna jest para - Elżbieta Kępińska i Jerzy Zelnik. Kępińska jako stara panna Furnival, szara mysz - abstynentka grasująca wśród butelek i szklaneczek z alkoholem, mająca niezachwiane zasady, które głosi na chwiejnych nogach i jak wstawiona madame Recamier polegująca na szezlongu w stylu regencji. Zelnik zaś jako paradujący w gatkach histeryczny koneser sztuki i mężczyzn. Kępińskiej duże brawa za pantomimiczne etiudy komiczne, Zelnikowi - za taktowny unik przed szarżą.
Publiczność śmieje się często i głośno, co jest również zasługą nowego przekładu Małgorzaty Semil, którym zastąpiono stare, sprzed ćwierćwiecza, spolszczenie "Black Comedy" dokonane przez Kaźmierza Piotrowskiego. A dzieje się to w teatrze noszącym imię Zygmunta Hubnera, twórcy, który pierwszy wprowadził "Czarną komedię" na sceny polskie. Stało się to 29 IX 1968 r. w krakowskim Starym Teatrze, na wiele miesięcy przed słynnym spektaklem Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy w reżyserii Piotra Piaskowskiego, uznanym mylnie przez redakcję programu za polską prapremierę.