Odbiorca "ocyganiony"
Państwowa Opera im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu dołożyła do swego bogatego repertuaru "Barona cygańskiego" Jana Straussa (juniora). Po raz pierwszy wystąpiono z nim w wieczór sylwestrowy. Ja natomiast uczestniczyłem w trzeciej (premiera prasowa) i czwartej prezentacji "Barona" - 314 stycznia 1976 roku. Na obu przedstawieniach widownia była zapełniona, co świadczy o nadal o żywotnym zainteresowaniu naszej publiczności tym gatunkiem twórczości. Ponadto realizacją sztuki zajęły się osoby znane ze znakomitego wyczucia prawideł rządzących muzyczną sceną, jak np. reżyser Danuta Baduszkowa i scenograf Stanisław Bąkowski, nie mówiąc już o Barbarze Kasprowicz, która wciąż znaczniejsze odnosi sukcesy choreograficzne. Kierownictwo muzyczne zaś spoczywało w rękach Mieczysława Dondajewskiego, który na ogół dobrze sprawdzał się w utworach o lżejszym charakterze, że wspomnę tu "Małego kominiarczyka" Brittena czy "Fra Diavolo" Aubera. W obu wspomnianych przedstawieniach "Barona" wystąpił kwiat solistów Opery Poznańskiej (Kujawińska, Kouba, Imalska, Romański, Zagórzanka i inni). Dołożono więc wszelkich starań, by poznańska inscenizacja podobała się odbiorcom, i na pewno mogła się podobać, choć nie musiała podobać się wszystkim. Jak na przykład mnie.
Nie jestem "straussologiem", ale jak wielu moich rówieśników, słyszałem wystarczająco wiele różnych wykonań różnych utworów Jana Straussa (z muzyka "Barona" i "Opowieściami lasku wiedeńskiego" włącznie), by wiedzieć, jak można i trzeba tę muzykę grać i śpiewać. A tym samym, jak tego robić nie należy. Otóż, przede wszystkim Strauss nie powinien być grany "ciężko", a takie właśnie wrażenie sprawiało omawiane tu wykonanie. Owa ociężałość wynikała głównie ze stosowanych w większości przypadków zbyt wolnych temp. Te z kolei powodowały pewną przysadzistość akcentów, szczególnie uporczywych na "raz". Być może, iż dyrygent chciał w ten sposób wzmocnić dramatyczny wyraz tej muzyki, by nagiąć ją do ogólnej koncepcji scenicznej. Są też sprawy nie dające się dokładnie opisać w ramach krótkiej recenzji. Myślę tu m. in. o tych wszystkich koniecznych "zawieszeniach" tempa, specyficznych dla węgierskiej muzyki rubatach; o przyspieszeniach, które bez tych "zawieszeń", bez owych zawadiackich zachwiań agogicznych przybierają postać galopady, nie dającej zresztą śpiewakom okazji do zaczerpnięcia powietrza. Wtedy też wszystko zaczyna brzmieć ciężko.
Do tego dochodzi niezbyt wysoki stopień precyzji wykonawczej, jeśli chodzi o punktualne zgranie w czasie orkiestry z chórem, baletem, czy solistami. Uchybienia były to drobne, ale wyraźne.
Nie sądzę jednak, by kierownik muzyczny przedstawienia nie zdawał sobie sprawy z większości usterek wykonania, które na pewno nie pokrywało się z jego intencjami. Takie wrażenie odniosłem podczas niedzielnego spektaklu, kiedy to, mając wyjątkowo dogodne miejsce, pozwoliłem sobie na staranne obserwowanie czynności dyrygenta. Z tego, co widziałem (a widziałem wystarczająco wielu... itd.) wnoszę, iż Dondajewski zamierzał zrealizować wiele z tych agogicznych (i dynamicznych) niuansów, jakich brakowało mi w słyszanej muzyce. Dyrygent przecież "mówi" gestami, pokazuje, o co mu chodzi, i dla mnie, bezinteresownego obserwatora, wymowa gestów Dondajewskiego była w ogólnym zarysie zrozumiała. Do wykonawczego zespołu trzeba jednak przemawiać o wiele ściślej, sugestywniej. A tej czytelności i jednoznaczności ruchów brakowało właśnie w dyrygenckiej technice kierownika muzycznego "Barona". Zbyt szerokie gesty, pozbawione tego wykończenia ściśle wyznaczającego punkty w czasowej przestrzeni i wymierzającego precyzyjnie siłę brzmienia (np. akcentu), powodowały pewną dezorientację u grającego i śpiewającego zespołu, co było nadto wyraźnie słyszalne.
Nie podobała mi się zresztą cała inscenizacja "Barona cygańskiego". Prawdopodobnie zaciążyła tu chęć zrobienia z tej pięknej operetki opery komicznej. I tak dwa pierwsze akty zostały obarczone iście patetyczną scenografią. Znać tu wprawdzie rękę mistrza, ale jakby inspirowanego którymś z wagnerowskich dramatów. W podobnym klimacie utrzymuje się częściowo reżyseria, czego rezultatem jest rozpadnięcie się przedstawienia na dwie nie bardzo przystające do siebie warstwy. Jedna, to zupełnie serio potraktowane i w bogoojczyźnianym sosie ukazane problemy społeczne, polityczne, a nawet coś w rodzaju klasowych konfliktów. Druga zaś przebiega w sferze normalnego operetkowego flirtu i innych niezbyt mądrych spraw. To, co mogłoby bawić, tonęło w owej łzawej powadze pierwszej, jak sądzę podstawowej, warstwie przedstawienia. Tymczasem libretto, jak to w operetce, jest banalne w całości i warto przypomnieć, że banał głoszony z kaznodziejską powagą banalizuje się do którejś tam potęgi, i wtedy jest żałośnie śmieszny.
Plastyczne i reżyserskie opracowanie trzeciego aktu zupełnie odbiegało od poprzednich. Była to po prostu rewia w dawnym stylu. Brakowało wprawdzie rajerów, nie zabrakło przecież schodów. Pewien łącznik stanowiły wszakże drętwe i w napuszony sposób wypowiadane dialogi.
Oto dlaczego czuję się "ocyganiony". Poszedłem na dobrą operetke, poczęstowano mnie kiepską operą. Ale znalazłem parę mocnych punktów przedstawienia. Podobał mi się na ogół balet - tym razem bardziej od strony opracowania, niż technicznego poziomu tańca. Większość solistów zaprezentowała znakomitą wokalistykę, ale prawdziwie operetkowe zacięcie zauważyłem tylko u Krystyny Pakulskiej (Arsena), Henryka Łukaszka (Kalman Żupan), któremu jedynie mogę zarzucić przyćmioną nieco dykcję oraz u Władysława Wdowickiego (Ottokar).
A co mi się najbardziej podobało? Najmuzykalniejszy człowiek na scenie: śpiewający każdym gestem, grający każdym krokiem, wprawiany w ruch każdą nutka, bawiący się (często, niestety, w pojedynkę) każdą frazą muzyki króla walców - Zbigniew Sobis.