Artykuły

Krytyka jeszcze nie umarła

- Śpiewanie na polskich scenach było dla mnie zawsze priorytetem - mówi jedna z największych śpiewaczek operowych świata EWA PODLEŚ, której biografię wydało niedawno Polskie Wydawnictwo Muzyczne w Krakowie.

Mateusz Borkowski: Pani interpretacje zawsze wywołują najwyższe emocje. Dowodem na to są słowa holenderskiego recenzenta, który po pamiętnym koncercie w Concertgebouw napisał: "śpiewaczka typu 'proszę o zapięcie pasów bezpieczeństwa'".

Ewa Podleś, kontralt: Zapewniam pana, że nie wymyślam sobie żadnej specjalnej, zamierzonej interpretacji. Na dobrą sprawę wszystko jest już gotowe w tekście i tylko oczekuje na prawidłową, logiczną artykulację. To określenie, które zechciał pan przywołać, pojawiło się także w nowojorskiej recenzji z mojej płyty z ariami Händla. Arie te wykonałam również bez żadnej zamierzonej interpretacji, ale z pełną świadomością, że Handel i inni jemu podobni byli normalnymi ludźmi, kochali, cierpieli, byli pełni namiętności podobnych naszym. Nie widzę powodów, żeby ich kastrować albo wtłaczać w jakieś wymyślone, sztuczne formułki. Stąd może moje wykonanie sprowokowało krytyka do tej, skądinąd uśmiechniętej, formuły o "pasach bezpieczeństwa". Chociaż byli i tacy, którzy odsądzili mnie od czci i wiary.

Śledząc pani artystyczne wybory, można wywnioskować, że pani ulubieni kompozytorzy to Georg Friedrich Handel, Christoph Willibald Gluck czy Gioacchino Rossini. Czy któregoś pominąłem?

- Nie, nie pominął pan żadnego. Każdego staram się dogłębnie poznać i zrozumieć. Oczywiście moje preferencje zmieniają się zależnie od warunków głosowych, którymi aktualnie dysponuję. W młodości w możliwościach mojego głosu bardziej mieściły się rozmaite Kopciuszki, Rozyny i urodziwi młodziankowie w rodzaju Tancreda i Arsace. To już przeszłość. Teraz przyszedł czas na dojrzałe panie, a nawet wiedźmy, w rodzaju Comtessy z "Damy pikowej" Czajkowskiego, Erdy z Wagnerowskiej Tetralogii, Klitajmestry ze Straussowskiej "Elektry", Ulryki z "Balu maskowego" i im podobnych. Nie skrywam, że jest to również fascynująca przygoda.

Kontralt to jedyny w swoim rodzaju głos, którego istotą jest swego rodzaju dwoistość. Zawiera w sobie, jak określił to T. Gautior, "głos mężczyzny i głos kobiety w jednym". Które brzmienia swojego głosu preferuje pani bardziej - te sopranowe czy barytonowe?

- Istotnie, Gautier bardzo zabawnie określił, że kontralt podczas jednego przedstawienia może zaśpiewać partie i Romea, i Julii. Z tym zresztą wiąże się całkiem irytująca ocena przez niekompetentnych krytyków, którzy uporczywie oskarżają kontralt o dwa rejestry. A jest to przecież oczywiste, że brzmienia rejestru męskiego nie da się bez żadnej dostrzegalnej różnicy połączyć z brzmieniem rejestru kobiecego. Jest to jakiś fałszywy osąd, który narodził się stosunkowo niedawno. Niestety, ze zrozumiałych względów nagrania kontraltów XIX-wiecznych nie istnieją, chociaż ówczesne recenzje przywołują świadectwo tych dwu całkiem odmiennych rejestrów. Bardzo dobrze i wygodnie czuję się w moim "męskim" rejestrze, ale nie stronie również od "żeńskiego", wysokiego.

Z Garrickiem Ohlssonem, laureatem konkursu chopinowskiego z 1970 r., śpiewa pani od lat. Mają państwo na koncie dwie płyty i niezliczoną ilość recitali. Czy trudno dla Ewy Podleś występy w kraju są zawsze priorytetem znaleźć pianistę, który będzie idealnym muzycznym partnerem?

- Kiedy los zmusił mojego męża do opuszczenia estrady koncertowej, miałam nie lada problem ze znalezieniem pianisty. Właściwie wszyscy okazywali się akompaniatorami, a ja potrzebuję pianisty partnera. Po usłyszeniu którejś z moich płyt Garrick odszukał mnie w Stanach z propozycją nagrania integralnego pieśni Chopina. I tak się to zaczęło. Garrick jest pianistą o oszałamiających możliwościach. W połączeniu z niezwykłą otwartością na dialog, horyzontem myślowym i estetycznym, który wydaje się nie mieć granic, jest partnerem absolutnie unikatowym.

Krytyka muzyczna w Polsce powoli zamiera. Kolejne pokolenia będą miały problem z odtworzeniem kroniki życia muzycznego z początku XXI w. Wraz z mężem Jerzym Marchwińskim była pani jednym z sygnatariuszy sprzeciwiających się rewolucji w "Ruchu Muzycznym".

- Absolutnie nie godzę się z refleksją z pana pytania, że "krytyka powoli zamiera". Mieliśmy i mamy wspaniałych, profesjonalnych krytyków starszego i średniego pokolenia, a także grono młodych, wielce obiecujących, gniewnych.

Ten nasz tzw. sprzeciw wobec "Ruchu Muzycznego" wymaga kilku słów komentarza. Nigdy nie sprzeciwialiśmy się ani rewolucji, ani ewolucji "RM". Wielce szanowny i zasłużony "Ruch Muzyczny" z przeszłości, nawet tej niedawnej, też nie był wolny od drobiazgów nadających się do poprawienia. Nasz sprzeciw spowodowało pojawienie się w tym jedynym profesjonalnym piśmie muzycznym recenzentów dyletantów, których brak wykształcenia muzycznego pod wielkim znakiem zapytania stawia upoważnienie redakcji do publicznego formułowania ich opinii. Internet stworzył bardzo atrakcyjną formę wypowiedzi, również dla dyletantów - w postaci blogów. I tam powinno być miejsce dla tych rozmaitych, niekiedy nawet interesujących, zabawnych dywagacji. Sprzeciwiamy się temu, by recenzje w "Ruchu Muzycznym" były pisane np. przez speleologa albo nawet literata. No chyba że byłby to George Bernard Shaw!

Czy polskie teatry operowe dostatecznie wykorzystały pani talent?

- Szczerze mówiąc, raczej nie. Proszę mi wierzyć, że powinność śpiewania w macierzystym kraju zawsze była moim priorytetem. Ale dość trudno sobie wyobrazić sytuację, żebym to ja sama przychodziła do rozmaitych oper i filharmonii z propozycją: "Może ja coś u państwa zaśpiewam?". Słyszę też dość częste pytania: "Czy może pani u nas wystąpić np. za trzy miesiące?", a ja mam kalendarz wypełniony na co najmniej trzy lata naprzód. Zapewniam jednak pana, że realizowałam wszystkie możliwe do zaakceptowania występy, nawet w bardzo niewielkich ośrodkach, zależnie od wolnych terminów.

W 1986 r. zastąpiła pani w ostatniej chwili we "Włoszce w Algierze" w Teatrze Wielkim przeziębioną Cecilię Bartoli, wówczas debiutującą mezzosopranistkę. Od tamtego czasu wielokrotnie na swojej drodze napotykała pani tę śpiewaczkę. Czytając pani biografię, dowiemy się, że nie wszystkie spotkania wspomina pani wyłącznie pozytywnie.

- Nasze kontakty, choć sporadyczne, zawsze były sympatyczne, podobnie jak nasze wzajemne wypowiedzi w wywiadach, łącznie z tym udzielonym dla "New York Timesa". Przyznam się, że przed dwoma laty byłam nieco zaskoczona, kiedy Cecilia, już jako dyrektor chyba Wielkanocnego Festiwalu w Salzburgu, dość manifestacyjnie sprzeciwiła się mojemu udziałowi w roli Cornelii w "Juliuszu Cezarze" Handla, w którym sama śpiewała rolę Kleopatry. Czyżby obawiała się konkurencji?

W świecie opery osiągnęła pani wszystko. Czego można pani życzyć?

- Całe życie starałam się nie zmarnować tego, tak pięknie nazwanego przez Witolda Lutosławskiego, "dobra powierzonego", i w operze, i na estradzie. Może teraz zbliża się czas, kiedy w studiu będę wspomagać młodych, utalentowanych w ich drodze ku artystycznym celom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji